Pod koniec sierpnia tego roku nasza klubowa koleżanka Magda Gąbka zdobyła dwa alpejskie czterotysięczniki: Mönch (4107 m n.p.m. ) i Dufourspitze (4 634 m n.p.m.). Zapraszamy do przeczytania krótkiej relacji z tego wyjazdu.
“Wakacje zakończone z przytupem! Kiedy tylko na horyzoncie pojawia się górski wyjazd, nie potrafię
powiedzieć nie Zatem koniec sierpnia pakuję plecak i ruszam po nową przygodę! Alpy
szwajcarskie czekały na mnie z mnóstwem pięknych widoków i przygód. Ląduję w Genewie gdzie
zaczyna się nasza wyprawa. Wypożyczamy auto, ale z francuskiej strony (czyli przejazd windą na
trzecie piętro lotniska), bo tam kolega wyhaczył tańsze wypożyczalnie. Jedziemy do Grindelwald.
Miasteczko niewielkie, malownicze wita nas zachmurzonym krajobrazem, a kiedy meldujemy się na
campingu i rozstawiamy namiot, zaczyna już padać. Rano zamierzamy wyjechać kolejką
Jungrafujoch dlatego udajemy się do kasy biletowej wypytać o najtańsze opcje. Takich opcji nie ma 😉
Kolejka jest najdroższą w Europie i tylko poranny przejazd jest tańszy, ale warunkiem skorzystania z
niego jest powrót tego samego dnia. My jednak chcemy złapać aklimatyzacji i przespać się w
Monchsjoch Hut – schronisku położonym na wysokości 3658 m n.p.m. i stamtąd zaatakować szczyt
Monch 4107 m więc nie mamy zamiaru od razu wracać. Rano pakujemy się i ruszamy do położonej
najwyżej w Europie stacji na wysokości 3454 m n.p.m. W międzyczasie mamy przesiadkę na stacji
Eigergletscher i tam przesiadamy się na kolej zębatą i stamtąd 7 km stromo w górę na lodowiec.
Przystanek w głębi tunelu umożliwia spektakularne spojrzenie na północną ścianę Eigeru oraz na
świat lodowców przez olbrzymie okna w skale. Na szczycie turyści odwiedzają wysokoalpejski świat
lodu, śniegu i skał. Wszystko można podziwiać z platformy widokowej “Sphinx” i “Plateau” na
lodowcu Aletsch oraz z “Ice Palace” – lodowego pałacu. Po opuszczeniu wagonika mamy jeszcze do
przejścia 45 min pieszo do schroniska. Pogoda powoli zaczyna się psuć. Kiedy docieramy do naszego
miejsca noclegu sypie już konkretnie i widoczności brak. Meldujemy się i dostajemy ogromny pokój
na wyłączność – a to zasługa covidu. Popołudnie mija nam na gotowaniu, piciu, obserwowaniu
pogody i zaliczeniu małego spaceru z widokami pt. „mleko wszędzie”. Wieczorem do schroniska
docierają dwaj Polacy, którzy przyjechali z zamiarem zaatakowania szczytu Eiger, ale z powodu złych
warunków pogodowych akcja nie powiodła się. Postanawiamy wspólnie całą czwórką rano pójść na
Mnicha. Nie zrywamy się jakoś wcześnie, bo chcemy, żeby przewodnicy trochę przedeptali drogę pod
ścianę, bo przecież sypało kilkanaście godzin. Ruszamy i już pod schroniskiem trzeba było zakładać
raki, bo oblodzenie było od samego progu. I raków nie zdejmujemy już do samego szczytu. Pogoda
się wyklarowała, choć skała była mega oblodzona. Na wierzchołek prowadzi droga mikstowa, a
końcówka to wąska śnieżna grań. Zadowoleni docieramy na top i po szybkiej sesji uciekamy z niego,
bo wiało niemiłosiernie. Po zejściu zabieramy rzeczy ze schroniska i ruszamy do kolejki. Nasi nowi
koledzy pakują się do auta i wracają do Polski, a my zwijamy namiot i przenosimy się tego samego
dnia na camping w Tasch. A to dlatego, że do samego Zermatt nie można wjechać autem. Następny
dzień to odpoczynek. Docieramy do Zermatt pociągiem, uzupełniamy zakupy na wyjście główne, czyli
Duforspitze. Miasteczko Zermatt jest nie tylko piękne, ale też czyste, ciche i klimatyczne, bo nie
kursują auta, a komunikacja jest tylko elektryczna. Można odpocząć w wielu miejscach z cudownym
widokiem na Matterhorn-symbolem Szwajcarii. Wieczorem pakujemy plecaki i rano ruszamy w
kierunku naszego głównego celu. Auto zostawiamy na bezpiecznym parkingu i z ciężkimi plecakami
rozpoczynamy alpejską przygodę. Kolejką zębatą Gornergrat docieramy do stacji Rotenboden i
stamtąd niosą nas już tylko nogi. Ruszamy szlakiem (wg opisu 4h) w kierunku luksusowego
schroniska Monte Rosa Hut na wysokości 2795 m n.p.m. Po drodze wędrujemy ścieżką, kamieniami,
lodowcem z wyznaczoną tyczkami trasą. Po 3,5h przy schronisku robimy krótką pauzę i idziemy
dalej, bo przecież targamy ze sobą cały ekwipunek: namiot, śpiwory, kuchenkę itd. Po godzinie drogi
kończy się teren skalisty i zaczyna lodowiec. Wybieramy platformę pod namiot (były 3) i rozkładamy
nasz domek na wysokości 3351 m n.p.m. W pięknej scenerii idziemy poszukać trochę śniegu, bo
nawodnienie i uzupełnienie kalorii to podstawa na wysokości. Ostatni zdobywcy Dufora tego dnia
schodzą późno, przy zachodzie słońca po godzinie 19.00 mijając nasz namiot, a do schroniska idą
jeszcze około godziny. Stwierdzamy, że to dobry pomysł, że nasz atak będzie z tej wysokości, bo
zaoszczędzimy czasu i sił. Wstajemy wcześnie rano, ale nie w nocy, bo nie chcemy przez te szczeliny
na lodowcu iść po ciemku. Ostrożnie i w skupieniu szukamy drogi wyjścia z labiryntu, a dodatkową
atrakcją są głośne huki pękającego pod nami lodowca. Udaje nam się go przejść w 35 minut i ruszamy
dalej, bo droga na szczyt daleka. Słońce powoli wychodzi, a mi zamarzł ustnik od bukłaku, więc
tymczasowo picie miałam tylko na postojach z termosu. Docieramy do szczeliny, którą musimy
„zaliczyć” czyli przejść przez nią, bo tak prowadzi droga, którą wybraliśmy. Ponad szczeliną był
pionowy lodowy odcinek, więc czujnie przechodzimy ten fragment wbijając raki i czekan. Od tego
momentu przed nami samotnie wędruje Nowozelandczyk (co okazało się na szczycie). Śniegu i lodu
na grani mieliśmy pod dostatkiem, ale to nie wszystko. Skalista grań biegła w górę, w dół i nie chciała
się skończyć. Ostatnie metry do szczytu są pionowe i bez śniegu, ale z poręczówkami. Po 5h
zadowoleni i w pięknym słońcu stajemy na wierzchołku osiągając wysokość 4634 m. Od roku stoi tam
nowy krzyż. Robimy fotki, rozmawiamy z innymi zdobywcami i kierujemy się do zjazdów. Zejście
jest z drugiej strony i dużo szybsze. Są spity, z których wykonuje się zjazdy. Tego samego dnia z
całym ekwipunkiem docieramy do Zermatt, gdzie możemy świętować zdobycie najwyższego szczytu
Szwajcarii. Kolejny dzień to przejazd w okolice lotniska w Genewie, normalny prysznic i nareszcie
normalne jedzenie, a nie z torebki. Rano stawiamy się na lotnisku, oddajemy auto i rozstajemy się,
bo każdy wraca do swojego domu. Polecam każdemu takie górskie wakacje”.