W kwietniu tego roku trzech naszych klubowych kolegów: Marcin Walencik, Michał Jastrzębski i Marek Jarząbkowski działało w Meksyku zdobywając m.in. takie szczyty jak Pico de Orizaba (5.636m), Iztaccihuat (5.230m) i La Malinche (4.420m). Zapraszamy do przeczytania nieco spóźnionej, ale bardzo interesującej relacji Marcina z tego wyjazdu.
“2 x 5000m + 4 x 4000m w dwa tygodnie, czyli krótka relacja z kwietniowego wyjazdu do Meksyku, którego głównym celem było zdobycie dwóch z trzech 5-tysięczników zlokalizowanych w tym kraju (nota bene trzeci z nich jest zamknięty dla wspinaczy z uwagi na zbyt dużą aktywność sejsmiczną).
Buenas dios!
Podróżowanie w czasie covid 19 nie jest proste w planowaniu oraz wykonaniu. Wyjazd w egzotycznych kierunkach niesie za sobą ryzyko związane z ciągłymi zmianami obostrzeń epidemiologicznych. Mimo wszystko – spragnieni gór- zdecydowaliśmy się na dwutygodniowy wyjazd do Meksyku w drugiej połowie kwietnia 2021. Uczestnikami wyjazdu byli Kinga Wierucka, Marek Jarząbkowski, Michał Jastrzębski oraz Marcin Walencik (autor relacji).
Samolotem Lufthansy – z przesiadką we Frankfurcie – dotarliśmy do portu lotniczego Benito Juareza położonego na peryferiach 9-milionowego Mexico City i skomunikowanego z centrum jedną z linii metra. Miasto znajduje się na wysokości 2.000 m n.p.m., co od pierwszego dnia pozwala na zdobywanie aklimatyzacji.
Pierwszy dzień przeznaczamy na zwiedzenie prekolumbijskiego kompleksu Teotihuacan. Miasto bogów, często mylnie kojarzone jest z cywilizacją Azteków. W rzeczywistości powstało przed ich przybyciem do Ameryki Środkowej. W czasach świetności zamieszkiwało je 200 tysięcy osób. W X wieku metropolia została opuszczona. Do dzisiaj powód exodusu mieszkańców nie jest znany. Nie wiemy, dlaczego budowniczowie piramidy słońca oraz piramidy księżyca opuścili miasto. Spacerując po calle de los muertos (aleją umarłych), możemy jedynie snuć domysły na ten temat.
Nasz wyjazd ma wybitnie górskie cele, dlatego też jeszcze tego samego dnia udajemy się do miejscowości Toluca, bazy wypadowej na Nevado de Toluca – czwarty szczyt Meksyku o wysokości 4.680m. Górę stanowi wulkan, którego krater zajmują dwa zjawiskowe jeziora. Szczyt jest naszym celem aklimatyzacyjnym. Naszym założeniem był podjazd lokalną taksówką aż na wysokość 3.500m, gdzie znajduje się ośrodek wypoczynkowy. Autobusem typu PKS docieramy na przełęcz położoną na wysokości 2.700m, obok której znajduje się przystanek dla lokalnych taksówek. Jest pusty. Ruszamy więc pieszo pod górę. Przekraczamy wysokość 4.000m, gdzie zostajemy zatrzymani przez lokalną oficjalną jednostkę militarną. Rozmowa nie idzie gładko. My mówimy po polsku i angielsku, oni po hiszpańsku, posługując się dodatkowo rekwizytami typu kajdanki. Po pewnym czasie dociera do nas informacja iż park narodowy, na terenie którego znajduje się wulkan jest zamknięty z uwagi na covid 19 (patrz: Chińczyk zjadł nietoperza). I dotyczy to wszystkich parków narodowych. Smutek i żal. Zmuszeni jesteśmy zawrócić. Pieszo a następnie autobusem wracamy do Toluca. Dzień się jeszcze nie skończył, wiec – by zdobyć pierwszy szczyt (to już drugi dzień wyjazdu), wchodzimy na górujący nad miastem Piedra la Campana (3.017m) . Na zboczu góry spotykamy strażaków walczących z pożarem. Nie napiszę w tym miejscu, iż górę zdobywamy w klapkach bo to jedynie 3tysięcznik. Nie byłoby to poważne. Co istotne i poważniejsze, dociera do nas, iż zdobywanie kolejnych szczytów łatwe nie będzie.
Kolejnego dnia przemieszczamy się do miejscowości Tlaxcala, która stanowi nasza bazę wypadową na La Malinche (4.420m), szósty szczyt Meksyku. Ponownie podjeżdżamy na przełęcz u podnóża góry. Ponownie dalszą drogę blokuje nam oficjalna jednostka militarna i ustawiony na drodze szlaban. Tu jednak posiadamy plan B. Zawracamy i prosimy taksówkarza, by wysadził nas kilkaset metrów wcześniej. Leśnym zboczem ruszamy pod górę i omijamy posterunek. Startujemy z wysokości 2.900m, mamy wiec około 1.500m podejścia. Do wysokości 3.000m idziemy lasem, następnie odsłoniętym, niezbyt stromym zboczem wulkanu. Kamiennym stromym podejściem z elementami wspinaczki wchodzimy na szczyt. Kilka zdjęć krateru i ruszamy w dół. Ponieważ tempo mamy dobre, z Michałem wchodzimy jeszcze na boczny 4-tysieczny wierzchołek o łatwej do zapamiętana nazwie Tlachichihuatzi (4.071m). Morale nam wzrasta. Dodatkowo od spotkanych meksykańskich wspinaczy dowiadujemy się iż meksykańskie 5-tysięczne wulkany są otwarte dla turystyki wysokogórskiej. Mamy już solidną aklimatyzację. Ruszamy pod najwyższy szczyt Meksyku – Pico de Orizaba. Dojeżdżamy do miejskości Tlachichuca, gdzie kupujemy prowiant, wodę oraz gaz i autem terenowym podjeżdżamy do schronu Piedra Grande na wysokości 4.260m. Budynek jest w stanie pomieścić około 60 osób. Na szczęście nie trafiamy na weekend i znajduje się dla nas miejsce (w tym miejscu dodam, iż na całym wyjeździe nie mieliśmy ze sobą namiotów i bazowaliśmy na noclegach w górskich schronach). W budynku śpi około 20tu osób (Meksykanie oraz dwóch Amerykanów). Następnego dnia większość z nich rusza na szczyt. Startują tuż po północy. Ponieważ mamy dobrą aklimatyzację, zaś na szczyt jest do pokonania mniej niż 1.500m w pionie, nasze wyjście ma miejsce dopiero po trzeciej. Nie widzimy wiec czołówek przewodników. Nasz sprzęt to raki oraz czekany. Nie posiadamy liny oraz szpeju. Pierwsza część drogi to labirynt skał i kamieni. Droga nie jest oczywista, ścieżka nie jest widoczna na skalnym podłożu. Kopczyków kamieni jest bardzo wiele. Większość z nich wprowadza w błąd. Dość często gubiąc ścieżkę, docieramy do podnóża lodowca, na wysokości około 5.100m. Po drodze mijamy meksykańskich wspinaczy, z których większość zawróciła, jeszcze przed podnóżem części śnieżnej. Wchodzimy na lodowiec. Asekurując się czekanami ruszamy 500m pod górę. Po drodze mijamy dwie szczeliny, które na szczęście nie prezentują się groźnie. Osiągamy szczyt. Jest dość ciepło, jak na tę wysokość. Temperatura oscyluje koło 0 stopni, biorąc pod uwagę południowe meksykańskie słońce, wystarczy strój typu cienki polar.
Schodzimy do schroniska, ponownie kilkukrotnie gubiąc drogę w labiryncie skał i kamieni. Po ponownym noclegu w schronie Piedra Grande, schodzimy do najbliższej wioski na wysokości 3.000m, skąd przemieszczamy się do miejscowości Puebla, gdzie spędzamy kolejny dzień, zwiedzając największą pod względem objętości piramidę na świecie w pobliskiej miejscowości Cholula, lokalne kościoły (w tym kaplicę Rosario uznawaną za ósmy cud nowożytnego świata) oraz smakując specjały meksykańskiej kuchni.
Kolejnego dnia rano, lokalnym autobusem podjeżdżamy z Puebla do miejscowości San Nicolas, skąd wynajmujemy taksówkę dowożącą nas do parkingu zlokalizowanego w La Joya u podnóża kolejnego wulkanu – Iztaccihuat (5.230m). Po drodze przejeżdżamy przez przełęcz Paso de Cortes, gdzie nabywamy bilety pozwalające na wjazd do parku. Tego samego dnia podchodzimy do schronu Refugio de los 100 (4.730m). Podejście trwa nie więcej niż pięć godzin. Schron jest w stanie pomieścić 24 osoby. Ponownie nie jest to weekend. Znajdujemy wiec wolne miejsca, by kolejnego dnia ruszyć na szczyt trzeciej góry Meksyku. Nie mamy do pokonania dużej różnicy wysokości, ruszamy wiec dopiero nieco przed piątą. Droga jest bardzo malownicza. Idziemy granią, po drodze mijając dwa lodowce oraz czując w powietrzu zapach siarki (wulkan nie jest obecnie aktywny, lecz wyziewa wonie piekielne). Osiągamy szczyt, a właściwie trzy wierzchołki. Wchodzimy na wszystkie z nich, z uwagi na fakt iż pomiary wysokości wierzchołków w ostatnich latach zmieniały się i nie jest pewne, który szczyt jest najwyższy.
Schodząc z Iztaccihuat mamy przed sobą dymiący Popocatepetl, drugi szczyt Meksyku. Z uwagi na dużą aktywność zamknięty dla turystyki. Jeszcze tego samego dnia dochodzimy do parkingu La Yola, skąd taksówką docieramy do Amecameca a następnie autobusem rejsowym do Mexico City. Nasze plany górskie realizujemy bardzo sprawnie, omijają nas deszcze (a to przecież kwiecień – początek pory deszczowej), za wyjątkiem burzy gradowej ,która zatrzymuje nas na ponad godzinę w jednej z bram w Mexico City. Mamy wiec jeszcze 3 dni na zwiedzanie, z których jeden poświęcamy na osiągnięcie kolejnego 4-tysięcznika – Tlaloc (4.120m), który zdobywamy podczas jednodniowej wycieczki z Mexico City. Góra leży jedynie 50km poza miastem. Wysiadając z autobusu jadącego w kierunku Puebla, mamy 1.100m podejścia. Droga przebiega w większości lasem. Jedynie końcowe podejście jest skaliste, z drobnymi elementami wspinaczki, zaś na szczycie góry znajdują się ruiny azteckiej świątyni.
I na tym kończymy naszą aktywność górską. Ostatni dzień w Mexico City poświęcamy na kupno pamiątek, zwiedzenie bardzo bogatego muzeum archeologicznego oraz muzeum mezcalu czyli tradycyjnego meksykańskiego trunku. Kończymy nasza przygodę z kuchnią meksykańską. Kosztujemy ostatnie tacos, quesadilla, burrito i enchilady. Jeszcze tylko nieprzyjemny test covidowy wykonany profesjonalnie przez wąsatego Meksykanina w jednej z aptek i wracamy do Polski (ponownie z przesiadka we Frankfurcie). Wrażenia bezcenne. Know-how przekażę za darmo. Dziękuję uczestnikom wycieczko-wyprawy. Adios!”
Tekst: Marcin Walencik
Zdjęcia: uczestnicy wyprawy