KUBA I MARTA NA “ANOTHER DAY IN PARADISE” NA PIZ BADILE

Wciąż jeszcze dostajemy relacje od członków naszego klubu z tegorocznych, wakacyjnych wyjazdów. Na jednym z nich dwójka naszych klubowiczów Marta Rembek i Kuba Szczepanik zrobiła wycenioną na 6b drogę “Another Day in Paradise” na Piz Badile. Zapraszamy do przeczytania ich szczegółowej relacji a także obejrzenia zdjęć z wyjazdu,. Życzymy udanej lektury.

“Wspólnie z Martą postanowiliśmy, że nasz letni wyjazd zaczniemy od wspinaczki w Tatrach. Następnie pojedziemy na jeden dzień w podkrakowskie skałki – w celu regeneracji sił, a przede wszystkim regeneracji odzieży. Wreszcie, jadąc w kierunku Włoch, zrobimy rekonesans nie znanego nam dotąd rejonu wspinaczkowego w okolicy Lecco -Como. Po drodze „zaliczymy” jakąś fajną, alpejską drogę wspinaczkową.

– Tylko Jaką?? Którą??

Najlepiej, żeby cel był ambitny (biorąc pod uwagę oczywiście nasze możliwości) i zapewniał minimum obowiązkowej adrenaliny…Bo bez tego brak motywacji na podejściu, kiedy trzeba dźwigać ciężki plecak…Z drugiej strony coś takiego, żeby jednak zbyt dużo nie ryzykować i szczęśliwie, cało, wrócić do domu. Prawie natychmiast przyszedł nam do głowy nasz „zaległy” cel z poprzednich lat – droga „Another Day in Paradise” na Piz Badile. Uznaliśmy, że to doskonały pomysł. Przede wszystkim, nie trzeba będzie „ślęczeć” w internecie i szukać informacji na jej temat, gdyż pod północno-wschodnią ścianą Piz Badile byliśmy już dwukrotnie i wszystkie „patenty” – to jest podejście, parkingi, możliwości noclegu, itp. znamy z własnego doświadczenia. Wystarczyło tylko wydrukować topo i to wszystko!

Jak się później okazało, topo przyszło mi rysować w ostatniej chwili, odręcznie, na jakimś skrawku papieru, korzystając z internetu w telefonie. Marta była wściekła…

W każdym razie cel był coraz bliżej…Do miasteczka Bondo (Szwajcaria) dojechaliśmy późnym popołudniem. Tego samego dnia płatną, szutrową drogą dotarliśmy do naszego parkingu, gdzie, po noclegu w aucie, niespiesznie udaliśmy się w kierunku Piz Badile. W mijanym po drodze schronisku Sasc Fura Marta kazała mi uzupełnić wszystkie butelki wodą –„tak na wszelki wypadek”, ale ja wiedziałem, że chodzi jej tylko o to, żeby mnie odpowiednio dociążyć i spowolnić…Chyba nie lubi jak ją wyprzedzam i zostawiam samą w górach?? Wiedziałem przecież, że wody zawsze można było nabrać z małego cieku wodnego w pobliżu miejsca, gdzie planowaliśmy rozbić nasz namiot. Niestety okazało się, że się myliłem a Marta miała chwilę triumfu. O tej porze roku (początek września) nie było żadnego miejsca, z którego można by było nabrać wody, musieliśmy oszczędzać i zadowolić się tym, co nam zostało z zapasów uzupełnionych w schronisku. A w miejscu, gdzie zawsze można było zastać innych wspinaczy i ich namioty, nie było nikogo…Trochę nas to wszystko zdziwiło (spodziewaliśmy się tłumów) i zaniepokoiło, zaczęliśmy się zastanawiać, dlaczego?! Czyżby prognozy pogody nie były zbyt korzystne? Może wrzesień to nie najlepszy okres na wspinaczkę w tym rejonie?? Wątpliwości te rozwiały się dopiero następnego dnia…

Po nocy spędzonej w naszym małym namiociku wstaliśmy dość wcześnie (Marta: Kuba wstał dopiero jak poczuł zapach zaparzonej, GOTOWEJ kawy…) i szybkim tempem wyruszyliśmy pod naszą drogę. W międzyczasie, gdzieś spod kamieni i skałek, niczym w filmie grozy, zaczęły wyłaniać się kolejno inne zespoły. Oczywiście wszyscy nas wyprzedzili. Spodziewałem się, co mnie trochę martwiło, że pewnie będziemy musieli odczekać swoje w jakiejś kolejce i jak zwykle wystartujemy jako ostatni. Wkrótce okazało się – na szczęście dla nas – że pozostałe cztery zespoły mają zamiar wspinać się na Nordkante.

Z racji krótkiego już o tej porze roku dnia, zdecydowaliśmy się na najczęściej wybierany przez wspinaczy wariant naszej drogi (15 wyciągów). Istnieje możliwość dodatkowo wykonania zjazdu i „dołożenia sobie” jeszcze trzech wyciągów, o mniej znaczących wycenach, ale taki wariant jest mało popularny i nam również szkoda było na to czasu.

Wystartowaliśmy około godziny 7:30, wbijając się w pierwszy wyciąg, o wycenie 6b. Trudności zaskoczyły mnie już po kilku metrach i tak naprawdę zacząłem się zastanawiać, gdzie są właściwe – spodziewałem się ich dopiero pod koniec, przy pokonywaniu małej przewieszki (co się niestety później potwierdziło), a nie od razu na starcie. Według mnie ten wyciąg ma dwa miejsca za 6b. Ewentualnie mógł to być dla mnie szok i po prostu potrzebowałem chwili na rozwspinanie się i oswojenie ze specyficznym dla drogi, krawądkowym wspinaniem i wysokimi wstawkami (Marta :ha, ha ha! Każdy kto zna Kubę wie, że on raczej nie wstawia się wysoko tylko wskakuje…). Przed drugim wyciągiem, zdenerwowany, przerzuciłem cały szpej, to jest friendy, kości, większość taśm i karabinków do Marty do plecaka. Pierwszy wyciąg okazał się wystarczająco gęsto ospitowany (co 3-4 m), uznałem więc, że ja muszę iść „na lekko”, bo prowadzę, a Marta niech dźwiga, najwyżej będzie obciążać, idąc jako druga. Inaczej nie dam rady. Zresztą struktura skały i tak nie pozwalała na dostawianie czegokolwiek. Do drugiego wyciągu wystartowałem więc z samymi ekspresami. Następne kilka wyciągów pokonaliśmy dość szybko, trudności oscylowały między 5+ a 6. Problem sprawiało mi jedynie to, że w większości przypadków odległości między kolejnymi spitami zaczęły już wynosić w granicach 7-10 m, co rodziło w mojej głowie niepewność, co do przebiegu drogi i budziło strach, ponieważ nawet znajdując się już dość wysoko nad przelotem, nie mogłem wypatrzeć kolejnego spita (Marta: wg mnie ktoś specjalnie dobrał je kolorystycznie do ściany J i naprawdę nie rzucały się w oczy…można było stać obok spita i go nie widzieć). Ponadto wg mnie trudności raczej nie spadały poniżej 5, więc praktycznie za każdym razem, gdy udało mi się odnaleźć kolejny przelot, krzyczałem z radości. Początkowo popełniałem stale ten sam błąd – uważałem, że jak większość wcześniej pokonywanych przeze mnie dróg wspinaczkowych w Tatrach czy Alpach, droga ta musi biec logicznymi formacjami – zacięciami, rysami, miejscem, gdzie będzie można dodatkowo się asekurować – czyli tam, gdzie „droga puszcza”. A tu okazuje się że nie!!!

Droga przebiega niczym odrysowana od linijki – od dołu do góry. Nie widząc kolejnego spita należało po prostu iść odważnie w górę, na wprost i tam go wypatrywać. Zrozumiałem tę zasadę dopiero po dłuższym czasie i kilku karkołomnych wycofach. Rzadkie obicie i brak możliwości własnej asekuracji miało też swój pozytywny skutek: biliśmy wtedy swoje rekordy szybkości! Zdarzało się, że Marta, podczas przekazywania mi szpeju po całym wyciągu, oddawała mi zaledwie 3-4 ekspresy i to wszystko. Na poważniejszy problem natknęliśmy się dopiero przed 10 wyciągiem, wycenionym na 6b, ale nie dlatego, że miał tu być crux całej drogi, lecz dlatego, że zwątpiłem w swoją nowo odkrytą zasadę „prosto do góry”, gdy przede mną pojawiła się spora przewieszka, robiąca poważniejsze wrażenie, niż się później okazało. Jak to wcześniej bywało, nigdzie nie mogłem dopatrzeć się choć jednego spita, a w trudnościach należało spodziewać się ich dużo więcej?! Pomyślałem więc, że to na pewno nie tędy i zacząłem szukać obejścia. Poszedłem na lewo, na całą długość liny (60 m), oczywiście bez żadnego przelotu, i nic. Więc powrót i w drugą stronę – i też nic. Pozostało jeszcze, przed totalną klapą, spróbować czujnie do góry, pod tę groźnie wyglądającą przewiechę, tak żeby zapamiętać chwyty i ruchy i w razie czego móc bezpiecznie się wycofać. I znów okazało się, że nie trzeba było zbyt dużo myśleć, tylko napierać do góry. Po kilku ruchach zauważyłem stanowisko, a później kilka spitów – pod i nawet tuż za przewieszonymi płytami.

Teraz czekał mnie najważniejszy moment tego dnia. Czysta, sportowa przyjemność. Walka z samym sobą i z lękiem przed porażką, przed popełnieniem jakiegoś głupiego błędu, który zniweczyłby cały wysiłek i zepsuł mi nie tylko ten dzień, ale i kilka kolejnych. Forma pozwalała mi mieć nadzieję na „czyste” przejście, lecz trudności 6b to prawie górna granica moich możliwości…

W pełni skoncentrowany zacząłem się wspinać, powoli wypatrując wszystkich możliwości, dotykając i sprawdzając wszystkie chwyty, jakie miałem w swoim zasięgu. Przed ostateczną próbą już wiedziałem, czego mam trzymać i jak się ustawić. Tuż przed sięgnięciem wydałem z siebie –„Yyyyp” – i udało się. Zrobiłem kluczowy ruch. Jednocześnie poczułem jak uchodzi ze mnie powietrze i razem z nim resztka sił. A to nie był koniec…radość trwała raczej krótko, czekała mnie jeszcze powtórka, kolejna odstrzelona płyta, tworząca kolejną małą przewieszkę. Niby można było chwilę zrestować, lecz sił i wiary już nie miałem na tyle, by na spokojnie wszystko wybadać. Musiałem się spieszyć i zaryzykować, więc–„Yyyyp” – i znów się udało! Później już łatwiej, może „szóstkowo”, to nic, że bez przelotów i resztkami sił, byle dojść do stanowiska. Nie popełnić żadnego głupiego błędu.

Ufff…Udało się!

Kolej na Martę, z mocno dociążonym plecakiem. Jak dotąd, o dziwo, nie obciążała ani razu, ale teraz wiem, że nie ma szans…Dla mnie, wspinając się ”na lekko”, było trudno, a z dodatkowymi 6 kg na plecach – niewykonalne. Kwestia tylko, czy da radę w kilku próbach, czy trzeba będzie wciągać plecak na osobnej żyle…Spodziewałem się w pierwszej kolejności napięcia liny, a zaraz potem – krótkiej litanii pod moim adresem. Ale cisza…lina luźna…nie słyszę żadnych przekleństw… ciągle mogę powoli wybierać luz…w końcu pojawia się Marta. Przeszła. Pytam ją – nie obciążałaś??

– Nie.

– Jak to?? Przecież mamy ze sobą dżentelmeńską umowę: to ja się lepiej wspinam, to ja jestem mistrzuniem, wszyscy to wiedzą! (Marta: trochę utarłam mu nosa, he, he)

Albo moje patenty nie takie, albo droga nie tak trudna, jak mi się wydawało, albo Marta jak chce, to potrafi. Na szczęście najczęściej jej się nie chce, bo do wspinaczki ma podejście czysto rekreacyjne…

Teraz już z górki. Czyli jeszcze zaledwie trzy wyciągi wypatrywania spitów i w końcu będę mógł się obwiesić swoimi zabawkami. Czuliśmy się szczęśliwi i wiedzieliśmy, że nie musimy się spieszyć.

Planując wspinaczkę tą drogą myślałem, że ostatnie dwa wyciągi będziemy musieli pokonywać przy zapadającym zmroku. Okazało się jednak, że mamy spory zapas czasu. Przed 14 wyciągiem Marta ochoczo pozbyła się z plecaka całego żelastwa. Ja równie ochoczo, pobrzękując nim, ruszyłem do góry, w poszukiwaniu trudności. Niestety trochę się zawiodłem. Psychikę miałem już mocno zahartowaną, trudności nie wydawały się duże, więc na całym wyciągu założyłem raptem dwa przeloty. Spodziewałem się, że będę musiał trochę tam powalczyć, że zaznaczony na topo komin będzie przypominać kominy wyjściowe na sąsiedniej drodze – Cassiniego, na której wspinałem się parę lat wcześniej. Nie było wtedy łatwo…A tu raptem pięciometrowa przeszkoda, a kilka metrów wcześniej jakiś stały przelot. W kominku po raz pierwszy do asekuracji użyłem czegoś, co nie nazywało się ekspresem. Później znów zaskakująco łatwo, w zasadzie już do końca, bo piętnasty wyciąg to łatwy trawers w kierunku grani Nordkante. Gdybym miał jeszcze kiedyś powtórzyć tę drogę, pewnie zrezygnowałbym z większości szpeju, zabierając jedynie kilka ekspresów, taśm i karabinków.

O godzinie 17:00 rozpoczęliśmy pierwszy zjazd, wzdłuż linii drogi Nordkante. Jeśli wcześniej mogłem odczuwać pewien niedosyt i narzekać na brak górskiej przygody, to teraz zaczęło się…

Znów musieliśmy się spieszyć. Mieliśmy jeszcze 2-3 godziny do zachodu słońca. Kilka pierwszych zjazdów wykonaliśmy wzorcowo. Nasza połówkowa lina (60m) pozwalała nam na długie zjazdy, z ominięciem jednego stanowiska, a do drugiego wystarczała z niewielkim zapasem. Nie wspinaliśmy się nigdy wcześniej tą granią więc kolejne stanowiska musiałem odnajdywać intuicyjnie. W pewnym momencie zaczęło robić się coraz bardziej krucho i mniej przyjemnie. Stanowiska zniknęły. Zapewne zaczęliśmy zjeżdżać nie w linii drogi. Traciliśmy dużo czasu zmagając się z naszą liną, która ciągle się klinowała i wplątywała w luźno leżące kamienie. Musieliśmy uważać, gdyż często spadały one w naszym kierunku. Chwilę przed szybko zapadającym zmrokiem założyliśmy czołówki, a ja starałem się rozeznać w terenie i zaplanować kolejne zjazdy. Odnaleźliśmy właściwą linię zjazdów i wyglądało na to, że do „siodełka”, to jest miejsca gdzie zaczyna się Nordkante, pozostały nam zaledwie trzy. Tymczasem krajobraz wokół nas stracił swoje barwy, a na niebie zaczęły pojawiać się gwiazdy. Podczas kolejnego zjazdu uznałem, że należy w pewnym momencie przetrawersować maksymalnie w prawo, dostać się bliżej ostrza grani. Spodziewałem się znaleźć tam kolejne stanowisko. Obojgu nam udało się dotrzeć do niego bez większych problemów, lecz gdy chcieliśmy ściągnąć linę, spadła ona poniżej nas i po raz kolejny zaklinowała się. Musiałem do niej zejść, w tym czasie Marta asekurowała mnie z drugiego jej końca. Było już całkowicie ciemno. Nad nami, w odległości 2-3 zjazdów, zauważyłem kilka świecących punkcików. Zrozumiałem, że to zapewne czołówki jednego z zespołów, który nas rano wyprzedził. Przebieg kolejnego zjazdu nie był ewidentny. Zeszliśmy trochę poniżej stanowiska, żeby podjąć decyzję, po której stronie grani należy kontynuować zjazdy. Marta została w bezpiecznym miejscu, a ja przeszedłem na drugą stronę grani, już bez asekuracji. Trochę trawersowałem, trochę na zmianę wspinałem się i schodziłem, w świetle czołówki wszystko wydawało się strome i niebezpieczne.  Zacząłem schodzić coraz niżej i nagle okazało się, że jestem u celu – czyli przy starcie drogi Nordkante. Musiałem tylko wrócić po Martę…Byliśmy szczęśliwi, że zakończyliśmy etap zjazdów i już wkrótce znajdziemy się w swoich śpiworach. Było ok. godz. 21:00. Do namiotu mieliśmy jakieś kilkaset metrów w linii prostej. Musiałem jeszcze szybko „pobiec” po swój plecak, który pozostał wraz z naszymi butami trekkingowymi przy starcie naszej drogi. Szybko uwinąłem się i już po chwili, w wygodnych butach, ruszyliśmy w dół. (Marta: Kuby nie było ponad godzinę a ja zamarzałam i umierałam z pragnienia w tym czasie. Wody nie mieliśmy bowiem za wiele…). Liny i uprzęże spakowaliśmy do plecaków, uznając że etap wspinaczkowy jest już za nami. Pozostał trekking terenem, który uważałem, że znam na pamięć. Kilkukrotnie wcześniej przechodziłem tamtędy, więc pomimo eksponowanych miejsc, nie przewidywałem  większych trudności. Tylko, że zawsze pokonywałem ten odcinek za dnia…

Dzieląc się wrażeniami z drogi schodziliśmy powoli, nie zwracając na nic zbytnio uwagi, sugerując się kopczykami ułożonymi z kamieni.  Z tym, że kopczyków było tam tyle, że można było iść w dowolnym kierunku i ciągle mieć wrażenie, że idzie się we właściwą stronę. My też tak myśleliśmy, dopóki „ścieżka” nagle się  nie skończyła… Zauważyłem stanowisko zjazdowe, ale trzeba by było z powrotem wyciągać wszystko z plecaków i tracić cenne minuty, nie mając nawet pewności, dokąd zjedziemy? Nie chcąc eksperymentować, postanowiliśmy zawrócić i poszukać drogi, którą wchodziliśmy rano. Tym razem z trochę mniejszą pewnością siebie…I znów w świetle czołówek wszystko wokół wydawało się bardziej niebezpieczne. I zupełnie obce!

Teren nie należał do najłatwiejszych. Należało ostrożnie się poruszać po połogich płytach, żlebach i licznych progach skalnych. W niektórych miejscach były zamontowane stałe przeloty. Około 1,5-2 godziny później wydawało nam się, że byliśmy już wszędzie, szliśmy w każdym możliwym kierunku, zawsze dochodząc do jakiejś ciemnej otchłani, jakiegoś urwiska. To był prawdziwy koszmar! Nic nie rozumiałem. Mój mózg chyba się zlasował i przestał funkcjonować. Mieliśmy już wszystkiego dość – napięcia, stresu, ryzykowania na każdym kroku. Zaczęliśmy złościć się na siebie i obwiniać nawzajem. Pomyśleliśmy, że cała nadzieja w tych zespołach, które zjeżdżały za nami i które wkrótce nas dogonią. Liczyliśmy, że są wśród nich przewodnicy, którzy znają wszystkie obejścia. Zrzuciliśmy plecaki i usiedliśmy w bezpiecznym miejscu. Czekając na pomoc wypatrywaliśmy czołówek, ale te wciąż były wysoko. Możliwe, że nasi potencjalni wybawcy też mieli problemy lub zrobili sobie jakąś przerwę. Po przyjemnie spędzonym dniu, teraz czułem się zdołowany, traktowałem tę sytuację, jak ujmę na honorze. Pewnie nas tam z góry obserwowali, jak przez dwie godziny krążymy w kółko i mieli z nas spory ubaw. Ale trudno. Wytrzymałem tak około 10 minut, po czym zostawiłem Martę z plecakami. Postanowiłem „na lekko” wrócić pod siodełko i spróbować od nowa. Bez plecaka mogłem szybciej się poruszać i byłem skłonny bardziej zaryzykować. Po chwili znalazłem się przy stromo opadającym, groźnie wyglądającym kominku, koło którego przechodziłem już kilkukrotnie tej nocy. W świetle czołówki wyglądało, że nie ma tam nic, jakaś przepaść…Tym razem postanowiłem jednak tam zejść. Ostrożnie, nie wierząc, że to tędy, głównie po to, by mieć pewność, że to nie tam. Trzeba było spróbować. Zszedłem kilka metrów i stwierdziłem, że jest zbyt trudno i że to ślepa uliczka. Zdecydowałem się na powrót. Gdy spojrzałem w górę i zacząłem się wspinać, doznałem olśnienia! Przecież pamiętam, te ruchy, te chwyty! Za chwilę powinien być spit…Tak, jest! Jak to możliwe, że to samo miejsce, ta sama linia drogi, pokonywana z góry do dołu robi zupełnie inne wrażenie. Że zapamiętuje się i widzi zupełnie inne rzeczy…

Ostatecznie uratowaliśmy się sami. I dobrze. Już wyobrażałem sobie te wszystkie opowieści przewodników w schroniskach, jak to „ku przestrodze”, podając nasz przykład, tłumaczą mniej doświadczonym wspinaczom, że nie należy samemu wybierać się w góry…

Wreszcie znaleźliśmy się w bezpiecznym terenie. Tym razem już naprawdę bez ryzyka…W terenie licznych skałek i trawiastych poletek. Gdzieś tu należało szukać naszego namiotu…Co okazało się nie być takie łatwe, w otaczających nas ciemnościach i przy widoczności, w świetle czołówki, zaledwie na kilkanaście metrów! Proponuję więc Marcie, by usiadła na jednej ze skałek, a ja jak wcześniej, zrzucę plecak i zaraz znajdę nasz namiot. Marta nie protestowała. Byliśmy już mocno zmęczeni, na zegarku było po północy. Marzyliśmy o odpoczynku. Wydawało się, że to już końcówka, parę minut i położymy się spać. Nic z tego. Koszmar powrócił. Za piękny dzień wspinaczki, za sukces, ktoś chyba żąda zapłaty. Namiotu nigdzie nie było. Zaglądałem pod każdą skałkę, schodziłem na każde poletko, kierując się coraz niżej, w kierunku schroniska. Zacząłem myśleć, że ktoś go nam ukradł…W końcu straciłem kontakt wzrokowy z Marty czołówką. A namiotu nie było…Znów wielka ujma na honorze. Miałem wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę. O co w tym  wszystkim do…chodzi?? Może nigdy już nie znajdziemy tego namiotu?? Może zginęliśmy na tej górze, a teraz krążymy w czyśćcu i tak będziemy się błąkać odzyskując i tracąc nadzieję ;-). W końcu trzeba było się ogarnąć i coś postanowić: albo wracam do Marty, siedzimy i czekamy do rana albo obmyślam jakiś konkretny plan działania. Uznałem, że szybciej czas mija, jak coś się robi, wybrałem więc drugą opcję. Postanowiłem zejść sporo niżej, w kierunku schroniska i wyruszyć do góry, odtwarzając przedwczorajsze podejście. Liczyłem, że tak jak wcześniej, zacznę rozpoznawać teren, idąc do góry. Tak też się stało. Powoli wszystko zaczęło się układać – pamiętałem, co za chwile będzie, przypominałem sobie nawet nasze rozmowy, i znów wróciła nadzieja…Byłem trochę zły na Martę, że ja daję z siebie wszystko, a ona tam siedzi! Zbliżając się do potencjalnego miejsca, gdzie powinien stać nasz namiot, zauważyłem w odległości 50 m jakąś postać, świecącą czołówką w moim kierunku. To była Marta, która wyszła mi naprzeciw.

– Gdzie ty byłeś tyle czasu? –krzyczała. –Myślałam, że coś ci się stało!

– Nie ma naszego namiotu! – odkrzyknąłem. – Chyba ktoś go ukradł!

– Jak to? Tu jest – spokojnie odpowiedziała Marta, wskazując na pobliskie poletko.

– To ja biegam, dostaje zadyszki, ledwo żyje, byłem prawie pod schroniskiem, a ty znalazłaś i nic nie krzyczysz, nie wołasz???

– Właśnie teraz go znalazłam – odpowiedziała zadowolona.

No cóż…pozostało mi jedynie odnaleźć swój plecak, który zostawiłem wyżej…

W ten sposób o godzinie 2:00 znaleźliśmy się wreszcie we własnych śpiworach!

Położyłem się spać raczej w poczuciu porażki. Poprzedni dzień wspinaczki w ścianie i zjazdy można było uznać za sukces, lecz wszystko to zostało przyćmione nieplanowanymi przygodami w czasie powrotu. Między 7 a 8 raną obudziły mnie odgłosy przechodzących koło naszego namiotu ludzi. Przysłuchując się ich krokom zrozumiałem, że zmierzają w dół, w kierunku schroniska. Pomyślałem, że to zapewne jeden z wczorajszych zespołów, na który czekaliśmy, by nas wybawił z opresji. Nie dowierzając, nie mogłem już zasnąć. Hmm?? Czyżby znalazł się ktoś jeszcze, komu poszło gorzej niż nam?? 🙂 Hmm..?? Wyszedłem z namiotu, ale już nie było ich widać. Był piękny poranek. Bezchmurne niebo, a słońce zaczęło pojawiać się nad graniami Piz Cengalo. Po chwili pierwsze promienie zaczęły padać na niektóre, wyższe skałki. Wspiąłem się na jedną z nich i usiadłem na chwilę. Podziwiając widoki, rozglądałem się dookoła. Spojrzałem w kierunku Piz Badile, później w kierunku połogich płyt i skalnych progów, gdzie wczoraj, a w zasadzie dziś, mieliśmy problemy z orientacją. Patrzę i znów nie dowierzam?? Widzę tam kolejne zespoły. Pierwszy, drugi – a trzeci już całkiem blisko mnie. Niektórzy jeszcze nawet nie próbują schodzić, tylko siedzą w kucki na plecakach. Wołam Martę – chodź, zobacz! Wstawaj! Dobra wiadomość! Musisz z nimi porozmawiać! Ee… gdzie tam… nie było szans wyciągnąć jej ze śpiwora. Jest nadzieja, że nie tylko udało nam się zrobić fajną drogę w dobrym stylu, ale i nasze zejście, jak się okazuje, nie jest takie najgorsze.:-). Musiałem tylko upewnić się. Udając, że to niby tak przypadkiem, przeskakując sobie ze skałki na skałkę, przecinam im drogę. I pytam, tych ledwie żyjących, próbując ukryć radość z własnego sukcesu, czy to oni wczoraj zjeżdżali za nami i zaliczyli nieplanowany biwak? Nie zatrzymali się ani na chwilę. Jeden z nich, niechętnie podnosząc głowę, odpowiedział, że tak. Więc szybko próbuję zagaić – A jaką drogę zrobiliście? Wiedziałem przecież jaką, ale nie o to mi chodziło. Miałem nadzieje, że ktoś, w drodze rewanżu, zapyta o naszą :-).  Ale żaden z nich ani z kolejnych zespołów o to nie spytał. Teraz im się nie dziwię. Gdybym wtedy, o drugiej w nocy, spotkał jakiegoś rozradowanego, triumfującego, cieszącego się z mojej porażki typka, to kazałbym mu ….. się lub ………. lub nawet coś gorszego ;-). Na szczęście oni tylko zignorowali jakiegoś cwaniaczka od ANOTHER DAY IN PARADISE”.

 

Tekst i zdjęcia: Jakub Szczepanik, Marta Rembek