Tych, którzy nie mieli okazji przyjść na klubowe spotkanie i prelekcję Krzyśka Rządkowskiego „Matterhorn Granią Lion” zapraszamy do przeczytania jego relacji ze zdobycia tej góry i sąsiadującego z nim innego czterotysięcznika – Breithorna. Życzymy udanej lektury.
„W pierwszej połowie września 2016 w składzie Radek Flis, Bartek Markowski i Krzysiek Rządkowski weszliśmy na Matterhorn południowo-zachodnią granią włoską zwaną też granią Lion. W wyjeździe uczestniczyli również Grzesiek Gruza, Robert Suszko i Grzesiek Ryszko, którzy za cel obrali Breithorn – piękny śnieżny 4-tysięcznik.
Na miejsce biwaku dostaliśmy się samolotem i wypożyczonym samochodem – to rozwiązanie szybkie z kosztami porównywalnymi do jazdy własnym autem.
Namioty rozbiliśmy na kempingu Glair (który polecamy) kilkanaście kilometrów od Cervinii – włoskiego kurortu narciarskiego. Do samej Cervinii można dojechać autobusem albo samochodem (jest parking, sądzę w szczycie sezonu należy liczyć się z brakiem miejsca).
Szlak – początkowo w formie drogi jezdnej – wiedzie serpentynami w kierunku schroniska Abruzzi. Nużące podejście do schroniska zajmuje ok 3 godzin. Dalej ścieżka staje się wąska i coraz bardziej stroma, by po kolejnych dwóch godzinach przez kilkudziesięciometrowy jedynkowy komin wejść na grzędę opadającą z Testa del Leone – turni znajdującej się po zachodniej stronie przełęczy Leone.
W tym miejscu przenocowaliśmy. Duża pozioma półka z pięknym widokiem na znajdującą się kilometr niżej dolinę Tournanche jest dobrym do tego miejscem dla osób, które zdecydują się podzielić podejście do schronu Carrel na dwa dni. W pobliskim wodospadzie należy zaopatrzyć się w wodę.
Dalsza część szlaku wiedzie prosto do góry coraz bardziej stromym terenem. Podejście staje się męczące za względu na nastromienie i wysokość przekraczającą 3000m. W ten sposób dochodzimy do podstawy wspomnianej wcześniej turni Testa del Leone, gdzie kilkudziesięciometrowy poziomy trawers w prawo wyprowadza na Col del Leone. Trawers należy pokonać żwawo, bo miejsce narażone jest na spadające kamienie. Z przełęczy otwiera się przepiękny widok na północ, a potężna lufa robi wrażenie.
Od tego miejsca rozpoczyna się właściwa część naszej drogi – grań Leone. Teren jest eksponowany i stromy, trudności miejscami są w okolicach II. Wspinamy się w kierunku widocznego schroniska imienia Carrela. Po pokonaniu kilkunastometrowego pionowego uskoku ubezpieczonego grubą liną (należy się asekurować), oraz około stu metrów łatwiejszego lecz nadal wspinaczkowego terenu osiągamy schronisko Carrela, znajdujące się na platformie tuż pod Wielką Turnią.
Schron jest samoobsługowy i niestety nie można kupić piwa. Oferuje około 50 miejsc noclegowych i trzeba liczyć się z jego przepełnieniem. Dostępna jest kuchnia wyposażona w gaz i gary. Można liczyć na pozostawioną przez poprzedników żywność. Z tarasu budynku rozciąga się fantastyczny widok. Tuż powyżej znajduje się miejsce gdzie – jak sądzę – stało stare, nieistniejące już, schronisko Savoia. W tym miejscu założyliśmy biwak pod chmurką, co przy dobrej pogodzie szczerze polecamy.
Wejście na wierzchołek zwyczajowo rozpoczyna się około godziny 4 nad ranem przez pokonanie uskoku z łańcuchem. Następnie trawersujemy Wielką Turnię po południowej stronie. Poprzez wąską szczerbinę (Mauvais Pas) i płyty ubezpieczone stalowymi poręczówkami dochodzimy do miejsca gdzie droga prowadzi w górę z powrotem na grań.
Po osiągnięciu Pic Tyndall idziemy nietrudną lecz bardzo eksponowaną poziomą grzędą osiągając przełączkę Enjambree bezpośrednio pod kopułą szczytową, długim krokiem pokonując szczerbinę – wymarzone miejsce dla osób szukających lufy absolutnej. Na wierzchołek prowadzeni jesteśmy ciągiem grubych lin, których pokonanie pomimo umiarkowanych trudności technicznych jest męczące. Na wspomnienie zasługuje sznurowa drabina Jordana ułatwiająca pokonanie 10-metrowego przewieszonego odcinka.
Wejście na wierzchołek włoski od schroniska Carrell zajęło nam 6 godzin. Warto zaplanować trawers na wierzchołek szwajcarski, na co potrzeba dodatkowo 30 minut w obie strony.
Zejście trwało 5 godzin, pomimo doskonałych warunków na jakie trafiliśmy. Warto mieć to na uwadze kontrolując czas. Strome dachówkowato ułożone płyty pokonywaliśmy w wielu miejscach zjazdami, przy czym używaliśmy jednej żyły 60-metrowej liny połówkowej.
Wycieczka zajęła nam cztery dni, ale spieszący się bez problemu zrobią to szybciej. Wcześniej warto zadbać o aklimatyzację na pobliskim łatwym lecz pięknym 4-tysięczniku Breithorn.
Wejście na Matterhorn planujmy jedynie podczas pewnej pogody i dobrych warunków – wtedy wspinaczka będzie czystą przyjemnością. Najlepszym okresem jest koniec lata lub początek jesieni. Od pogody w głównej mierze zależeć będzie nasz sukces. My mieliśmy dużo szczęścia trafiając w 3-dniowe okno pogodowe. Strome płyty, które pokonywaliśmy na sucho mogą stać się trudne, jeśli pokryje je niezwiązany śnieg”.
Tekst: Krzysztof Rządkowski