Kamil Grudzień – szczegółowa relacja uczestnika słynnego UTMB (Ultra-Trail du Mont-Blanc), biegu górskiego, w którym zawodnicy pokonują w ciągu niecałego tygodnia 27 tysięcy metrów przewyższeń i wchodzą grubo powyżej 2500m npm.
1.
Cały dzień przed startem był dość nerwowy. Odbiór pakietów startowych, pakowanie plecaka. Lubię dłużej poleżeć, kiedy wiem, że czeka mnie ponad doba wysiłku, a tu z rana wrzeszczą na człowieka, że jajecznica wystygnie. Znajomi pytali, ile nam to zajmie. Palnąłem – 4 do 5 dni. Jak się później okazało, były to pobożne życzenia, a uratował nas plan B – ukończyć imprezę w wyznaczonym limicie czasu. Psychicznie i fizycznie czułem się dobrze. Wiedziałem, po co tu jestem i czego się mniej więcej spodziewać. Jak się później okazało, to nie przygotowanie fizyczne czy trudności trasy okazały się największym wyzwaniem tej imprezy.

Wystartowaliśmy w ciepłe popołudnie w poniedziałek 25 sierpnia o 17:30. Biegniemy chwilę uliczkami Chamonix żegnani przez licznie zgromadzonych kibiców. Teren szybko nabiera dużego nachylenia, wchodzimy na Col du Bevent (7 km). Na górze trochę wieje, ubieram kurtkę przeciwwiatrową z kapturem.
W górach pogoda zmienia się dość często. Za każdym razem, kiedy zrobi się chłodniej, zatrzymywanie się i wyjmowanie kurtki z plecaka wybija z rytmu. Mój system ubioru w takich sytuacjach jest dość uniwersalny. Jeśli jest cieplej, ale nie gorąco, np. na podejściu, gdy mocno pracujemy, idę z podwiniętymi rękawkami, w pełni rozpiętej kurtce. Kiedy robi się chłodniej, w zależności od potrzeb zaczynam osłaniać ciało. Mogę odwinąć rękawy, by przykryć przedramiona, zapiąć kurtkę, założyć chustę tunelową na szyję i okryć głowę kapturem. Perforacja kurtki na plecach bardzo dobrze współpracuje ze sportowym plecakiem, a cały system nie dopuszcza do nadmiernego przepocenia. Poszczególne operacje odbywają się szybko i można je wykonywać podczas marszu czy biegu, nawet w trudnym terenie. Kiedy zaczyna padać, trzeba niestety wyjąć kurtkę z membraną, a przy dużym deszczu -spodnie. Niektórzy z uczestników PTL używali poncha, które w pełni chroniło plecak i dawało dodatkową ochronę przed wiatrem i deszczem. Takie rozwiązanie wydaje się być dobrym pomysłem na wielogodzinny marsz w deszczu.
Pierwszej nocy padało bez przerwy. Pamiętam, jak ciągnęły mnie achillesy i bolały łydki. Sytuację tę sam sprowokowałem biegając 4 dni wcześniej 10×200 m na stadionie tartanowym. Ból nie był jednak zbyt dotkliwy. Nie byłem specjalnie zaskoczony, do tej pory nie zdarzył mi się bieg, w którym coś by mi nie dokuczało od startu. Pierwszej nocy przemierzyliśmy trasę dłuższą o około 9 km niż ta zaplanowana wstępnie przez organizatorów. Kilka szybszych ekip zdążyło przejść przez Canane de Trient 3170 m (46 km), ale pozostali, z powodu huraganowych wiatrów, zostali wezwani do zawrócenia i zmiany trasy na alternatywną w kierunku Champex du Lac, nadkładając znacznie drogi. Bartek z upływem kilometrów wyglądał mniej wyraźnie. Przemarzł – prawdopodobnie za późno założył ciepłą bluzę. Nastaje dzień, jesteśmy coraz bliżej Champex (56 km, dla nas 65 km po nadłożonej drodze). Tam ochłoniemy.
Tuż przed namiotem, w którym możemy się przebrać i zjeść, spotykamy Tomka Rakowskiego. Uśmiecham się do niego. Cieszę się na widok znajomej „gęby” oraz na myśl o chwili odpoczynku, która przede mną. Będę mógł przebrać się w świeże rzeczy. Bartek dochodzi cały przemarznięty i ma problemy z żołądkiem. W namiocie organizatora jest też Andrzej, tata Bartka. Dzięki Tomkowi i Andrzejowi mogę całą swoją uwagę poświęcić sobie, oni pomagają Bartkowi. Jem i piję do syta oraz przebieram się i trochę kimam na sztywnej ławie. Jak się później okazuje, spędzamy w Champex 4,5 h. Pod koniec pobytu zaczynam wyraźnie marznąć. Bartek mimo długiego odpoczynku i snu w samochodzie nie doszedł do siebie. Decyzję o jego rezygnacji przyjąłem ze spokojem. “Trudno muszę także zrezygnować” – przemknęło w myślach, przecież biegliśmy w drużynie. Pomyślałem: „Za tydzień pobiegnę B7D”.
2.
Okazało się, że mogłem kontynuować wyścig z innym uczestnikiem, który także stracił swojego partnera. Trafiło na pewnego Francuza – Serge’a BLIN (nazwa drużyny: Une chemise un foulard). Przeczucie mówiło, że z nim może być ciężko. Po wyjściu z namiotu nie był pewny kierunku, w którym mamy podążać, a podobno udało mu się ukończyć PTL już dwukrotnie. Ciągle padało. Koniec końców to ja przejąłem ster i podobnie jak dnia poprzedniego prowadziłem, męcząc się niemiłosiernie. Korzystałem z GPS pożyczonego od Sławka Śledzia, za co mu bardzo dziękuję.
Wyjazd wymyśliliśmy wspólnie z Bartkiem rok wcześniej, siedząc w chamonixowej kafejce, z której rozpościera się widok na lodowiec Bossons. Bartek zorganizował środki, które pokryły koszt startowego. Tomek Rakowski “sprzedawał” pomysł naszego biegu różnym osobom i dzięki temu nawiązaliśmy współpracę z firmą CEP produkującą odzież kompresyjną. To właśnie w ich produktach startowaliśmy podczas PTL. W ostatnich dniach przed wyjazdem, do ekipy wspierającej dołączyła firma produkująca makaron Om Nom Nom. I tak, dzięki życzliwym ludziom, całość kosztów 11-dniowego pobytu i podróży w Alpy zamknęła się w kwocie 800 zł.
W połowie drugiego dnia, choć przestało padać, dalej mocno leje. Organizatorzy kolejny raz zmieniają trasę na alternatywną, a my omijamy kolejny szczyt, Mount Rogneux (3000 m). U podnóża góry spędzamy kilka chwil w schronisku odpoczywając (Cabane de Mille 70 km). Zaraz po wyjściu czuć przenikliwy chłód. Kolejna noc zbliża się wielkimi krokami. Idzie mi się dobrze, choć trochę wolno. Utrzymuję tempo Francuza. Trasa alternatywna omija także schronisko na szczycie Cabane de Valsorey (92 km).
Trasa w tym miejscu jest skrócona o ok .8-9 km, dnia poprzedniego jednak przeszliśmy więcej o 9 km w stosunku do planowanego dystansu. Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że ominięcie trzech szczytów przebiegających na wysokości ok. 3000 m spowodowało zmniejszenie łącznej sumy przewyższeń trasy z 28 tys. m do ok. 26,7 tys. Ja przez nieuwagę zrobiłem 300 m w pionie ponad plan, co daje ok. 27 tys. m przewyższenia na całej trasie.
Około północy dochodzimy do kolejnego punktu przygotowanego przez organizatora, Bourg Saint-Pierre (100 km). Tu, ku mojemu zdziwieniu, organizator nie rozdaje batonów (na poprzednim punkcie mogłem ich zabrać do woli), a na posiłek dostajemy tylko jedną porcję zupy i spaghetti. Trudno, trzeba sobie jakoś radzić. Zagarniam kawałek bułki z serem, którą ktoś zostawia na stole. Serge oddaje mi pół swojej porcji spaghetti, dodatkowo zabieram dwa jabłka i jedną pomarańczę. Na kolejny dzień mam jeszcze kilka batonów, których większą ilość zabrałem z Champex. Na tym postoju odbywam najdłuższą drzemkę podczas całej imprezy, szalone trzy godziny snu. Wieloosobowe łóżko, ciągle ktoś wchodzi i wychodzi. Na tym etapie, kiedy człowiek nie jest jeszcze totalnie zmęczony, trudno o efektywny sen. Wstajemy ok. 3:30 i zaczynam od opatrzenia pierwszych bąbli na moich stopach. Na tamtą chwilę nie są one wielkim problemem. Noc przechodzi w dzień, trzeci dzień marszu. Francuz idzie coraz wolniej, ma problemy z jedzeniem, źle pakuje bukłak do plecaka i nie może z niego pić. Trasa w dużej mierze ciągnie się trawiastymi trawersami, które bardzo negatywnie wpływają na stan moich stóp. Nie jestem przyzwyczajony do chodzenia po trawersach, podczas których stopa pracuje głównie boczną krawędzią.
W czasie PTL używałem dwóch par butów. Zacząłem w butach Avia Manitou. W Champex zamieniłem je na Nike Wildhorse. W Morgex znów założyłem Avia, a na ostatni odcinek z Col Du Joly znów wskoczyłem w Nike. Od Morgex cierpiałem bardzo. Momentami czułem, jak żywy ogień rozpalał moje stopy, innym razem jakbym bosymi stopami stąpał po ostrych krawędziach kamieni. Nie myślałem o tym, by zejść z trasy, skupiałem się na tym, jak oszukać ból, a potem jak oszukać senność.
3.
Francuz w ciągu dnia, mimo że powoli, mozolnie przemieszczał się do przodu. Ja starałem się być skupiony, jednak bidony z wodą zostawiłem w schronisku Rifugio Champillon (119 km). Przypomniałem sobie o nich 300 metrów niżej. Byłem wściekły, chciało mi się płakać. „Jak można być takim debilem?”- mówiłem do siebie. Rzuciłem plecak w miejscu, w którym stałem i ruszyłem biegiem w stronę schroniska. Cała operacja zajęła mi ponad 40 minut. Znów straciliśmy cenny czas, przez co byłem potwornie na siebie zły. Dodatkowo kończyły mi się zapasy jedzenia. Miałem nadzieję, że w pobliskim miasteczku Entroubles (130 km), do którego schodziliśmy, znajdę sklep i zakupię batony. Miałem przy sobie 20 euro. W małym sklepiku znalazłem dwa batony, czekoladę i groszki o smaku anyżowym. Zapatrzony w porcję słodyczy na kolejny dzień, mogłem śmiało ruszyłem w dalszą drogę z nieustającą nadzieją w głowie, że następny punkt będzie lepiej zaopatrzony. Na szczęście wody w potokach prawie nigdy nie brakowało.
Na pierwszym etapie nosiłem ze sobą ok 3 litrów napoju. Im dłużej szedłem, tym mniej wody nosiłem, a coraz częściej uzupełniałem bidon wodą ze strumienia. Plecak z bidonami umieszczonymi z przodu na szelkach jest w takim wypadku najlepszym rozwiązaniem. Korzystałem z miękkich butelek, które spisywały się równie dobrze, co sztywne bidony.
Momentami gubiłem trasę i głośno kląłem. Raz zdarzyło się, że Francuz zamiast iść za mną, zatrzymał się na dłużej w jednym miejscu. Chciałem go w nerwach zostawić, był dla mnie zawadą, pochłaniał bezcenny czas. Opamiętałem się dopiero po telefonie do mojej Ani, ale nadal kląłem jak szewc. Nie byłem oazą spokoju, zły jednak nie na niego, a na siebie, że zgodziłem się z nim iść. W połowie dnia pogodziłem się z tym faktem i chciałem jak najszybciej dojść do punktu, w którym moglibyśmy się rozdzielić. Prawdziwe problemy zaczęły się tuż po zmierzchu 3 dnia. Serge nie umiał jeść maszerując. Siadał i jadł bardzo powoli. Szedł coraz wolniej. W pewnym momencie zaczął się słaniać. Wziąłem od niego plecak, który ważył prawie dwa razy tyle, co mój. Trochę go to odciążyło, dzięki czemu znów przemieszczał się wolno do przodu. Około 4 w nocy pojawiły się następne problemy. Nie patrzyłem na GPS, lecz szedłem za inna parą. Okazało się, że całkiem odbiliśmy z trasy wyznaczonej przez organizatorów. Podjąłem decyzję, że powinniśmy zawrócić. Jak się później okazało – niekoniecznie słuszną. Z odczytu mapy wynikało, że idąc dalej tą samą drogą mamy do najbliższego schroniska krótszy odcinek, za to musimy iść dużo pod górę. Zawracając byłem znów zły, że przez gapiostwo nadłożyliśmy drogi. Popędziłem więc z dwoma plecakami przodem, wyprzedzając pozostałych uczestników zamieszania. Niestety zgubiłem Francuza. Idąc, przekonywałem sam siebie, że zostawiłem go z kilkoma osobami i że z nimi dotrze do pobliskiego schroniska. Jak było w rzeczywistości – nie wiem do dziś. Szedłem za trackiem klucząc gdzieś w skałach, gdyż nie pokrywał on się z żadną ze ścieżek. Było to jedno z wielu miejsc, które prawdopodobnie zostały wyznaczone przez kogoś siedzącego przed komputerem, kto narysował linie na chybił trafił. Ze łzami w oczach, pełen niepewności, gdzie schronisko i co się dzieje z Francuzem, wyszedłem na wzniesienie i zobaczyłem światełka. W oddali dojrzałem budynek, do którego zmierzałem (Rifugio Mont Fallere,148 km). Doszedłem tam ok. 6 nad ranem, gdy było jeszcze ciemno. Zdjąłem buty i poszukałem wolnego łóżka. Było to pierwsze schronisko na trasie, w którym spałem (punkt nieformalny, z którego można oficjalnie korzystać). Nie wiedziałem, jakie są zwyczaje, czy muszę płacić za łóżko, czy może ktoś je wcześniej zarezerwował. Byłem jednak zbyt zmęczony, by roztrząsać ten temat. Położyłem się z myślą, że najwyżej ktoś mnie obudzi, opieprzy i wygoni. Pomyślałem – „Prześpię się i poczekam na Francuza”. Nie mogłem jednak zasnąć. Natrętnie powracała myśl – “Co z Sergem? Przecież zabrałem jego plecak, jego telefon i lokalizator GPS, biedaczyna zginie tam w górach.” Na szczęście było ciepło i nie padało. Kilka razy wstawałem i patrzyłem przez okno, czy nie idzie. Zrobiło się jasno (dzień 4), a jego ciągle nie było. Po 1.5 h wstałem na dobre z myślą – idę go szukać. Nie miałem na to ochoty, ale byliśmy partnerami i musiałem to zrobić.
4.
Ku mojej uciesze zobaczyłem jego umęczone ciało w pokoju jadalnym. On także ucieszył się na mój widok. Porozmawialiśmy chwilę. Obustronnie łamana angielszczyzna pozwoliła nam dojść do porozumienia. On poszedł spać na moje miejsce, ja kontynuowałem wyprawę z inną ekipą. Dołączyłem do trójki Francuzów (Juste pour le plaisir). Wyglądali na mocnych i takich, co wiedzą, w którą stronę podążać. Pamiętałem ich z poprzedniej części trasy, robili dobre wrażenie. Przed nami był ok. 30 km odcinek do Morgex, zapowiadał się gorący dzień. Po krótkim i dynamicznym wejściu na wierzchołek Col de Palletaz (150 km), czekało nas długie zejście ponad 1700 m w dół. Tuż u podnóża góry spotykamy ekipę z Norwegii (The Family Vacation Killers). Siedzieli i dyskutowali. Jak się okazało, jeden z nich nie był w stanie kontynuować podroży. Krótko ostrzyżony facet podszedł do mnie i od słowa do słowa zawiązaliśmy szybkie porozumienie. Od tego miejsca poszedłem z potomkiem wikingów.
Jard ma 52 lata, choć zupełnie na tyle nie wygląda. Od początku okazał się mocnym gościem. Na prawej łydce ma wytatuowane „Norseman xtreme triathlon”. To był dla mnie dobry znak. Dzień przed wyjazdem Artur Kern wysłał mi link z ekstremalną imprezą triathlonową, w której, jego zdaniem, powinienem wziąć udział po ukończeniu PTL. Podszedłem do tego pozytywnie, ale z zastrzeżeniem, że warunkiem jest znalezienie funduszy. Tą imprezą był właśnie Norseman. Byłem pewien, ze taki gość będzie walczył do końca. Jard miał przez sporą część trasy problemy żołądkowe, ale przetrwał kryzys i był liderem do końca. Tym razem to ja podążałem za kimś. Nie musiałem już zajmować się nawigacją, co kosztowało mnie sporo wysiłku i nerwów.
Trasa do Morgex dłużyła się niemiłosiernie. Być może dlatego, że miasteczko, do którego zmierzaliśmy, było widoczne z daleka – na 2, może 3 godziny przed osiągnięciem celu. Zamiast prostej drogi w dół trasa wiła się pobliskimi wzniesieniami, raz w górę innym razem w dół. Tempo było mocne, moje stopy powoli zaczynały piec, było gorąco. Ok. 15-tej doszliśmymy do punktu w Morgex (170 km). Nie myślałem już o niczym innym tylko o śnie. Przez ostatnie 36 h zdrzemnąłem się jedynie 1,5 h czekając na Serge’a w schronisku. Zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, że zaczął dopadać nas limit czasowy. Po drzemce chciałem w dalszą trasę wyjść z Bartkiem, który ze swoim Tatą przywiózł mi rzeczy na zmianę.
Przepaki, a właściwie ich brak, to błąd jaki popełniliśmy. Plan zakładał, że na każdy z punktów organizatora rzeczy dowiozą nam Andrzej i Tomek. Jak się później okazało, trzeba jeździć bardzo daleko, dodatkowo dochodzą koszty tunelu pod Blankiem. Inni oddali rzeczy do toreb przyporządkowanych do danych punktów, my tego nie zrobiliśmy. Mądry Polak po szkodzie.
Mój plan ze spaniem w Morgex spalił na panewce, gdyż organizatorzy nie pozwolili Bartkowi, by mi towarzyszył. Musiałem iść w parze z kimś, kto nadal był oficjalnie w wyścigu. Byłem umęczony, ale nie chciałem powtórzyć błędu z Champex i kolejny raz trafić na słabego partnera. Zmobilizowałem się i o 17 wyszedłem z trzyosobową ekipą francuską, Jardem i Bartkiem. To była najtrudniejsza noc na trasie. Stopy z lekka paliły, a ja jeszcze przed zachodem słońca zacząłem usypiać idąc. Bartek mówił. Mówił różne rzeczy, o sprawach zeszłych i obecnych. Rozbudzał mój umysł na tyle, że sen mnie nie zmorzył.
Te rozmowy jeszcze bardziej uzmysłowiły mi, że im trudniejsze warunki, w jakich przychodzi nam egzystować, tym lepiej powinien być dobrany zespół pod względem fizycznym, a także mentalnym. Niespełnione oczekiwania wobec drugiej osoby mogą rodzić frustrację, a w konsekwencji budować zaporę, gdy współpraca wraz z upływającym czasem jest coraz trudniejsza.
Nastała noc, a my zbliżaliśmy się do szczytu (Col d’ Ameran 185 km), wiało coraz mocniej i było zimno. Paradoksalnie w takich warunkach czułem się najlepiej. Nie myślałem o bólu, a w trudnym technicznie terenie, przy przenikliwym zimnie adrenalina wybudzała mnie skutecznie ze snu. Dzień wcześniej, dzięki mojej żonie, która umieściła mój numer z prośbą o wsparcie na FB, zaczął się festiwal sms-ów. W wolnych chwilach czytałem wiadomości, ale ważniejsze od treści było to, że co jakiś czas przychodziły nowe. Gdzieś na granicy snu i jawy przypominały mi, że nie jestem sam w tym trudzie, że są ludzie którzy o mnie myślą.
5.
To pobudzało, dawało energię do dalszego wysiłku. Na kolejnym podejściu (pod Col Crosatie 195 km) tuż na granicy lasu większość ekipy była na tyle wyczerpana, że postanowiliśmy zdrzemnąć się pół godzinki. Wyszło pewnie ok.godziny. To nie było łóżko w hotelu pięciogwiazdkowym, lecz standard miliona gwiazd na posłaniu utkanym z borówek. Cudowna chwila odpoczynku została brutalnie przerwana głosem któregoś z Francuzów. Idziemy dalej, jeszcze trochę pracy i byliśmy na szczycie Crosatie. Zejście do Planaval i tam krótki odpoczynek (200 km). Zaczynamy kolejny dzień (dzień 5) od wizyty w miejscowym barze. Była twarda ława, można chwile się zdrzemnąć. Znów plan na 30 min, ale chyba wychodzi więcej. W tym miejscu Bartek opuszcza naszą ekipę i autobusami udaje się do Chamonix. Nas czeka ponad 1 km w pionie do Rifugio Angeli. Na podejściu wyprzedzam wszystkich, idę swoim tempem, to narzucane przez Francuzów jest dla mnie uciążliwe.
Będąc bardzo zamęczonym trudno dostosować się do tempa innych. Męczy nie tylko za szybkie tempo, ale także zbyt wolne. W malowniczo położonym schronisku (Angeli) na szczycie góry możemy trochę odetchnąć (212 km). Zjadam dwie porcje spaghetti i 2 kawałki ciasta wydając 18 euro, zostaje mi 2. Kolejna rzecz, której nie przewidziałem, to dokupowanie żywności, w dużej ilości. W Morgex pieniądze pożycza mi Andrzej, a w dalszej części trasy Jard.
W schronisku pod ciepłą kołdrą śpimy 1,5 h. Po przerwie na odpoczynek najtrudniej wbić się w buty i zacząć normalnie iść. Zanim poziom bólu osiągnie wartość dopuszczalną (tzn. boli, ale nie syczysz za każdym krokiem), mija ok. jednej godziny. Wchodzimy w najtrudniejszą technicznie część trasy. GPS prowadzi bez ścieżki po gęsto porozrzucanych głazach, zaczyna mocno padać. Niestety nie zakładam spodni i mocno się wychładzam. Podejście kończy się płachtą śniegu długą na jakieś 300 metrów (Col de Sassiere 219 km). Większość uczestników imprezy zakłada raczki na buty. Ja bez problemu pokonuję ten odcinek w samych butach. Przydaje się doświadczenie z zimowych wędrówek w Tatrach. Na zejściu znów kamienie i dodatkowo płynąca między nimi woda. Ważne, że zaliczamy ten fragment trasy przy świetle dziennym. Trasa jest trudna, a duże zmęczenie potęguje prawdopodobieństwo urazu. Tuż po zmroku dochodzimy bezpiecznie do schroniska (Refuge du Ruitor 224 km). Tu niespodzianka, całość jedzenia opłacona jest przez organizatora. Tym razem nie śpimy, tylko podsuszamy ubrania. Od kilku godzin siąpi. Objadamy się do syta zupą, salami, serem i ruszamy w dalszą drogę do Hospice du Petit Saint-Bernard. Wyraźne objawy osłabienia wykazuje przewodnik trzyosobowej grupy francuskiej, z którą idę od czasu rozstania z Sergem. Zupa bez przypraw i dobra kaczka – tym raczą nas w schronisku św. Bernarda (236 km). Znajdujemy łóżka bez kocy. Workiem na kartofle i folią nrc też można się przykryć. Śpimy standardowo 1,5 h – na więcej nie możemy sobie pozwolić. Limit czasu ciągle depcze nam po piętach.
6.
Francuski przewodnik trzyosobowej grupy wyraźnie się ociąga i nie chce wyjść o uzgodnionej poprze. Wychodzimy sami z Jardem (dzień 6). Startujemy o 6:20 z zapasem godziny w stosunku do goniącego nas limitu. Co rusz wymijamy się z chińską ekipą. W miarę upływu czasu to oni zostają jednak wyraźnie z tyłu. Przed nami dwa trudne technicznie odcinki, trawers lodowy po zejściu z Col de l’Argueray ( 242 km) oraz niebezpieczne zejście z Col d’Enclave (263 km), gdzie szczególnie łatwo innym uczestnikom zrzucić na głowę mniejszy lub większy głaz. Między tymi szczytami wizyta w kolejnym schronisku (Refuge des Mottets 257 km) gdzie serwują najlepsze kiełbaski świata. Zapewne smak tych kiełbasek jest tak wyjątkowy, bo w nogach mamy już ponad 250 km. Znów najadam się do syta, a przez kolejne trzy godziny żołądek wypomina mi to przy każdym stąpnięciu. Cały dzień idziemy pewnie i w dobrym tempie, nadrabiając sporo czasu. Do ostatniego punktu przygotowanego przez organizatora dochodzimy tuż przed zmrokiem (Col du Joly 272 km). Mamy 2 h na odpoczynek. Jard kładzie się od razu, ja znów jem pod korek i czekam na „rescue team” (Bartek i Tomek) niosących mi buty na zmianę i dużą apteczkę. Przychodzą tuż po 21. Zostaje mi 1,5 h na standardowy sen, z czego 45 min zajmuje mi opatrywanie stóp. Ledwo zasypiam, już budzą do wyjścia. Pierwsze kroki to istna masakra. Klnę i modlę się na przemian. Najgorzej jest przy schodzeniu, trochę lepiej przy wchodzeniu. Ból stóp po półtorej godzinie marszu stabilizuje się, ale jest dużo silniejszy niż dnia poprzedniego, ciągle do wytrzymania, ale na granicy. Decyduję jednak, że do końca imprezy nie wezmę środków przeciwbólowych, choć myślę o nich już drugi dzień. Idziemy w czwórkę razem z Tomkiem i Bartkiem. Ja i Jard jesteśmy bardzo zmęczeni, ale równie mocno zmotywowani. Na tym etapie ciągle nie jestem pewien, czy damy radę ukończyć wyścig w czasie limitu. Narzucam jednak mocne tempo i pod Col de Tricot (290 km) prowadzę. Tomek zostaje trochę z tyłu, a z nim Bartek. Od tego momentu jesteśmy sami z Jardem.
7.
Po wejściu na szczyt Tricot jestem dużo spokojniejszy. Świta (dzień 7). Przy zejściu walczę głównie z bólem stóp. Motywuję się, by zachować uwagę, gdyż najwięcej wypadków zdarza się na ostatnim zejściu. Przed nami jeszcze kilka małych wzniesień, ale droga zmierza głównie w dół. Towarzyszy mi powtarzana w myślach mantra: „Ból przeminie, chwała pozostanie na wieki” – to pompatyczne zdanie niesie mnie do samego Les Houches (299 km). Tu emocje wybuchają.
Spotykamy pierwszych kibiców, klaszczą. Ja płaczę jak dziecko, najważniejsze momenty z wyścigu przepływają przez moje myśli. To uczucie oczyszczenia, coś jak mała nirwana, małe oświecenie. Stan ten trwa kilka chwil, uspokajam się. Do mety zostało ok. 8 km szutrowej drogi. Teraz trzeba jeszcze doczołgać się do mety. Pojawia się dziwny ból Achillesa. Ścięgno prawdopodobnie było mocno przeciążane od nienaturalnego stawiania bolących stóp. Próbuję trochę biec, trochę kuleję idąc. Tym sposobem przemieszczam się na przedmieścia Chamonix. Zostaje to co najprzyjemniejsze, wbiec do miasta w żywym szpalerze. Świetna, niezapomniana chwila, choć swoje wzruszenie miałem kilka kilometrów wcześniej. Teraz jest już spokojnie, jest ciepło, przyjemnie. Tak właśnie wyobrażałem sobie finisz w chwilach kryzysu – przenosiłem się wtedy na miejsce mety, znieczulając się myślami. Jard nagrywa całość finiszu, jego znajomi robią zdjęcia. Na metę wbiegamy w niedzielę 31 sierpnia o 10:50, ponad 3,5 godziny przed limitem. Normalnie bym się nie przejął, ale wtedy było mi przykro, że znajomi nie zdążyli na metę, gdy wbiegałem. Pojawili się parę minut później, kiedy siedziałem w punkcie gastronomicznym. Objadałem się keksem i tak sobie siedziałem, beznamiętnie, po prostu siedziałem i nic mnie nie obchodziło. Udało się, spełniłem się jako sportowiec, tak się czułem. Ten wyścig dał mi dużo więcej niż oczekiwałem. Przebyłem wokół masywu Mont Blanc 300 km, wychodziłem 27 tys. metrów w dół i tyle samo w górę. W prażącym słońcu i ulewnym deszczu, idąc w dzień i w nocy. Zajęło mi to 138 h, podczas których przespałem łącznie może 12 godzin. Sprawdziłem się i dowiedziałem wielu nowych rzeczy o sobie. Spokorniałem, ale paradoksalnie nabrałem pewności siebie. To była dobra droga, warto było ją przejść.
Koniec – Kamil Grudzień.