Magda zdobywa Hvannadalsnukur – najwyższy szczyt Islandii

W lecie tego roku nasza klubowa koleżanka Magda Gąbka zdobyła najwyższy szczyt Islandii Hvannadalsnukur. Zapraszamy do obejrzenia zdjęć i przeczytania krótkiej relacji z tego wyjazdu.

„Pierwszy tydzień objazdówki po Islandii za nami i przyszedł czas zmierzyć się z najwyższą górą tego kraju czyli Hvannadalsnukur – szczytem wchodzącym do Korony Gór Europy. 4 lipca pobudka o godz. 4:00 na campingu Skaftafell. Plecaki spakowane dzień wcześniej, a rano szybkie śniadanko, czyli kawa, liofik i wyjazd dwóch aut na parking pod górą, skąd będziemy startować. Około godz. 5:20 ruszamy grupą 8 osób po naszego Hvanna! Na początku cisza, spokój, pod nogami trawa i widoki jak na wsi. Teren to ścieżka wznosząca się cały czas mocno pod górę i przez to szybko robi się nam ciepło. Przystanek na łyk picia i zdjęcie kaleson był szybciej niż planowaliśmy. Trzeba dodać, że część z nas potraktowała to wyjście dość lajtowo i nie przygotowali się na taką wyrypę, jaką straszą w internecie. Pewnie pomyśleli, że co to taki 2-tysięcznik 🙂 przecież to szczyt niższy niż nasze Rysy! Albo też spacer jak na Kasprowy z hakiem. Tylko trzeba wziąć pod uwagę, że startujemy z poziomu zero i będziemy przekraczać ogromny lodowiec – trzeci co do wielkości na świecie! No i że będzie zimno. W opisach czytaliśmy, że 90% ludzi nie wchodzi na ten szczyt za pierwszym razem. Po godzinie marszu wkraczamy na teren kamienisty, a po kolejnych dwóch (ok.1300 m n.p.m.) już na biały zmrożony lód. Góra jest pochodzenia wulkanicznego i mierzy 2110 m. Maszerujemy gęsiego w pięknym słońcu i w śniegu, ale ja zapadam się tylko do kostek, a większość trochę głębiej. Jednak waga ma znaczenie 🙂 Około godz. 10:30 robimy przerwę na uzupełnienie kalorii, założenie raków i zmianę garderoby na cieplejszą, bo robi się coraz zimniej. Po upływie kolejnej godziny postanawiamy się związać, bo teren może być zdradliwy. Jest nas 8 osób, więc tworzymy dwa zespoły 4-osobowe. Jestem w pierwszym, który wyznacza trasę i zakłada ślad, bo wiadomo, że szlaku nie ma i idzie się na azymut. Mamy gps i wgrany ślad w zegarku, ale nie jest to rozwiązanie, które daje gwarancję sukcesu. Wszechogarniająca biel sprawia, że w momencie zbaczamy z drogi o 20 metrów, a wszystkim wydawało się, że idziemy prosto. Czasem nasz sprzęt nawigacyjny prowadził nas dokładnie w ogromną szczelinę, której nie sposób było przeskoczyć. Wtedy szukaliśmy drogi naokoło, ale teren przypominał labirynt. Tego dnia przed nami nikt nie wyszedł na szczyt, więc śladów nie było. Dotarliśmy do punktu „pułapki”, którego nie mogliśmy pokonać. Szczeliny były na tyle duże, że nie mieliśmy szans. Nadszedł moment, w którym ogłosiliśmy wycof. Drugi zespół, który stał w bezpiecznej odległości i obserwował nasze dziobanie lodowca w poszukiwaniu wyjścia, odetchnął wówczas w ulgą. Idąc już w dół kolega, który prowadził w moim zespole linowym krzyczy: ooo tędy jeszcze nie próbowaliśmy! i tak krok za kroczkiem, badając ostrożnie lodowe pole i głębokość śniegu, obeszliśmy najbardziej niebezpieczny teren, w którym co prawda były szczeliny, ale już takie do przeskoczenia. W tym momencie wzmógł się taki wiatr, że nie byliśmy w stanie się komunikować, a każdy nawet chwilowy postój powodował, że trzęśliśmy się z zimna. Jednak nie chcieliśmy tracić kontaktu wzrokowego z drugim zespołem i czasem przystawaliśmy. Około godz. 13:00 wychodzimy na płaski teren. Do szczytu jeszcze kawałek drogi, a przed nami niekończąca się biała pustynia. I w tym momencie mija nas dwóch szaleńców. Równym krokiem szli po naszych śladach, ale w tempie takim, że nas wyprzedzili. Dlaczego szaleńców? Bo byli niezwiązani. Po około 1,5 godzinie skręcamy lekko w lewo, upewniając się wcześniej, że ten przed nami to nasz cel 🙂 i trawersując wchodzimy w zbocze góry. Do szczytu była jeszcze niecała godzina, a wtedy wydawało się, że max 20 minut! Nie wolno tracić czujności do samego końca, bo kolejne szczeliny ukazały są nam pod nogami. Kiedy teren znów się wypłaszczył około godz. 15:00 byłam pewna, że to nasz top! Jednak czekało nas jeszcze 20 min. podejścia. Chłopaki już na lekko bez plecaków poszli ten odcinek, ale poświęcili do tej operacji swoje czekany, by ich dobytek nie odfrunął. Na szczycie stajemy o g. 15:30 i po okrzykach radości robimy sesję zdjęciowo-filmową. Czekając na drugi zespół nieźle nas tam wywiało, ale chcieliśmy mieć zdjęcie grupowe. Po gratulacjach i fotkach zbieramy się i zaczynamy czujne zejście w dół. Schodzenie w bieli i mega wietrze było męczące, a nagrzany słońcem śnieg był głębszy i zapadaliśmy się wszyscy. Po przejściu lodowca rozwiązaliśmy się, podzieliliśmy sprzętem i po kamieniach ruszyliśmy w kierunku aut. Już nie było obaw o szczeliny i zgubienie drogi, więc wracaliśmy osobno, bo nasz zespół był znacznie szybszy. Na campingu byliśmy o 20:00 a drugi zespół 1,5h później. Jak się okazało część naszej ekipy była mocno wycieńczona i odwodniona, dlatego wypoczęta grupa wsparcia, która na nas czekała, służyła niektórym pomocą. Po prysznicu i uzupełnieniu kalorii, uśmiechy wracały, ale siły dopiero w kolejnych dniach, a niektórzy wyciągnęli wnioski i podsumowali krótko „po co mi to było”? 🙂 Warto pamiętać, że Hvann to długie wejście i zejście, z dużym przewyższeniem oraz że 2/3 drogi to lodowiec. Jak wieje i grzeje, to ciężko ustać, a przed słońcem nie ma gdzie się schować. Kiedy szczeliny są widoczne, to mamy ułatwienie, ale czujności nie wyłączamy. U nas wszystko skończyło się dobrze i szczęśliwie, ale wszyscy zgodnie potwierdzili, że szczyt do łatwych nie należy”.