Członkowie KW Lublin zdobywają Mont Blanc, Aiguille de Bionnassay i Gran Paradiso.

W lipcu trzech naszych klubowych kolegów: Grzegorz Koszałka, Marcin Kowalik i Marcin Walencik było w Alpach. Zapraszamy do przeczytania bogato ilustrowanej relacji Grześka Koszałki z tego wyjazdu.

 

Plan był taki: przejazd do Ramsau  – wejście na Dachstain – przejazd do Val Veny – podejście do schroniska Gonelli – podejście w górne partie lodowca Dome (ok 3700 m. n.p.m.) – wejście na lekko wsch. granią na Aiguille de Bionnassay i powrót do namiotu – wejście na ciężko na Mont Blanc i noc gdzieś w okolicach przeł. Brenva – przejście na Aiguille du Midi po drodze wchodząc na Mont Maudit i Mont Blanc du Tacul, zjazd kolejką do Chamonix i powrót do Courmayeur. A co z tego wyszło?

Pierwszego dni po 12 godzinach jazdy dotarliśmy do Ramsau, samochód zostawiliśmy na parkingu pod wyciągiem (1670 m n.p.m.) i noc spędziliśmy w schronisku Sudwand-Hutte (1870 m n.p.m.). Niestety, rano padało i prognozy nie były dobre. Zrezygnowaliśmy z próby wejścia na Dachstain i pojechaliśmy do Aosty. Byliśmy tam około godziny 18-tej, a więc mieliśmy jeszcze dużo czasu, żeby pospacerować po mieście.

Kolejnego dnia pojechaliśmy do Val Veny, gdzie zostawiliśmy samochód (ok. 1700 m n.p.m.) i przed 8.30 z pełnym bagażem (w tym sprzęt biwakowy i żarcie na 5-6 dni) ruszyliśmy do schroniska Gonella. Pogoda był piękna, pierwsze 3 km do Cabana du Combal (1968 m n.p.m., g. 9.15) idzie się drogą. Następnie ścieżką wiodącą szczytem wąskiej moreny bocznej lodowca Miage. Dalej po rumowiskach skalnych, głównie moreną środkową. Później coraz częściej po śniegu sprawnie dotarliśmy do miejsca (2630 m n.p.m., g. 13.00), gdzie z lodowca wchodzi się na zbocze, którym prowadzi ubezpieczona ścieżka do schroniska. Do schroniska (3070 m n.p.m.) dotarliśmy o 15.15. Ulokowaliśmy się w starym budynku, obecnie pełniącym funkcję winter roomu. Przez cały pobyt byliśmy tam sami :). Gospodarz schroniska ostrzegł nas, że na północnych zboczach Mont Blanc du Tacul są bardzo złe warunki śniegowo-lodowe i teraz nie chodzi się tam z Col du Midi. Ponadto powiedział nam, że następnego dnia pogoda ma być jeszcze w miarę (zachmurzenie z przejaśnieniami i małe prawdopodobieństwo niewielkich opadów) i w nocy wychodzą na Blanca 4 zespoły, a kolejnego dnia ma już padać cały dzień. W związku z tym zmieniliśmy plany i pomimo braku aklimatyzacji i restu postanowiliśmy w nocy wyruszyć na lekko na Blanca.

Wyszliśmy ok. 1.30. Pogoda była dobra. Pozostałe zespoły wyszły wcześniej, ale widać było światła czołówek i ich ślady, dzięki czemu nie musieliśmy szukać drogi na szczeliniastym lodowcu. Szło nam się dobrze i już w połowie lodowca wyprzedziliśmy jeden zespół, a dwóch kolejnych nie chcieliśmy wyprzedzać, bo wygodnie nam było iść po ich śladach. Czwarty zespół poruszał się szybciej i światła widać było gdzieś daleko, już na grani. Doszliśmy do kilkunastometrowej ścianki wyprowadzającej na grań. Była tam pozostawiona lina, która bardzo uławiała jej pokonanie, ale mimo to, nie było to całkiem łatwe i wejście 6 osób przed nami trochę trwało (byli to prawdopodobnie klienci z przewodnikami). Po wyjściu na grań bardzo szybko dogoniliśmy i w dogodnym miejscu wyprzedziliśmy te dwa zespoły. Była to dobra decyzja, bo dalej grań zrobiła się na tyle wąska, że przez dłuższy czas nie byłoby to już możliwe, a zespoły te szły dużo wolniej od nas. Gdzieś w okolicach Dome du Gouter zrobiliśmy sobie przerwę i dopiero wtedy zauważyliśmy, że coś jest nie tak. Było już po 5.30, a my szliśmy przy czołówkach, bo było całkiem ciemno – byliśmy w gęstej chmurze. Do schronu Vallot (4362 m n.p.m.) dotarliśmy po 6.30 i zrobiliśmy sobie półgodzinną przerwę. Na szczyt Mont Blanca (4808 m n.p.m.) weszliśmy o 9. Na szczycie byliśmy sami, ale niestety widoczność była bardzo słaba, tylko niekiedy widać coś było na sto, może trochę więcej metrów. Przed 10 byliśmy z powrotem w Vallocie, gdzie przespaliśmy się ponad godzinę. O 13 byliśmy nad ścianką, z której zjechaliśmy na lodowiec. Pojawiła się widoczność, bo zeszliśmy poniżej chmur. Lodowcem schodziło się bez problemu, po dobrze widocznych śladach. Zobaczyliśmy teraz, którędy podchodziliśmy: pod serakami, tuż obok lub mostami nad wielkimi szczelinami. Do schroniska wróciliśmy na 15. Gospodarz schroniska w geście uznania wręczył nam cytrynówkę Soplicy :). Dowiedzieliśmy się od niego, że większość osób idących z tej strony na Blanca nie wraca tu, tylko schodzi do Gutera.

Kolejnego dnia pogoda rzeczywiście była marna: padało, wiało. Mieliśmy zasłużony rest w bardzo wygodnym miejscu. Świętowanie umilała cytrynówka. Wieczorem gospodarz poinformował nas, że następnego dnia pogoda ma być dobra. Postanowiliśmy więc iść na Aiguille de Bionnassay.

Wyruszyliśmy o 3.30. Nie więcej jak 10 min. później, przechodząc ścieżką strome zbocze śnieżne, bez żadnego ostrzeżenia, dostałem w biodro potężne uderzenie (duża bryła lodu lub skała), ale udało mi się ustać. Marcin W. też dostał we wspartą na czekanie rękę i stracił równowagę, ale na szczęście nie zaczął się zsuwać. Uciekliśmy z tego miejsca. Nic więcej nie leciało. Marcin dostał małym kawałkiem i było w miarę ok. W moim przypadku ból był bardzo duży, ale adrenalina, uznałem, że spróbuję iść dalej. Z czasem ból zaczął maleć. Na lodowcu dawało się wypatrzeć jakiś ślad, bo wcześniej wyszły chyba dwa zespoły na Blanca. Mimo bolącej nogi szybko zdobywaliśmy wysokość. Zrobiło się na tyle widno, że widać było otaczające zbocza. Przeszliśmy ostatnią, dużą szczelinę niepewnym mostem śnieżnym i podchodziliśmy bardzo stromo pod grań. Była 5.30. Coś nam się nie podobało, bo byliśmy przekonani, że takim mostem wcześniej nie przechodziliśmy i nie podchodziliśmy na wprost tak stromo. Nie mogliśmy też znaleźć miejsca wejścia na grań. Marcin K wyjął Garmina, który nie mógł znaleźć lokalizacji, ale po pewnym czasie wskazał, że byliśmy ponad 200 m na lewo od drogi sprzed dwóch dni. To dziwne. Raczej wydawało mam się, że byliśmy na prawo. Konsternacja. W końcu zdecydowaliśmy, że idziemy w lewo. Okazuje się, że trzeba mieć ograniczone zaufanie do elektroniki. Prawdopodobnie wskazania były złe z powodu bardzo bliskiego sąsiedztwa ściany, bo na grani wskazania były już poprawne. Wejście było kilkadziesiąt metrów na lewo, ale niewiele brakowało, a minęlibyśmy je. Linę zauważyliśmy w ostatniej chwili. Gdyby nie lina, niewidoczna z kierunku z którego szliśmy, nie przyszłoby nam do głowy, że to to miejsce. Sprawnie pokonaliśmy ściankę i o 6 byliśmy na grani, a o 6.40 pod Piton des Italiens (4002 m n.p.m.). Stamtąd zaczęliśmy schodzić na Col de Bionnassay (3888 m n.p.m.), którą osiągnęliśmy o 7.15. Przed nami była ponad kilometrowa ostra grań. Nie wyglądała źle, ale ruszyliśmy z pewną nieśmiałością, bo to AD. Warunki śniegowe były dobre i grań pokonaliśmy bez żadnych problemów. Na szczycie byliśmy o ósmej. Niestety jest on też tak wąski, że nie dało się usiąść, więc po kilku minutach poświęconych na robienie zdjęć, zaczęliśmy zejście. Przed 9 byliśmy na przełęczy i postanowiliśmy nie wchodzić na Pitona, tylko przetrawersować go zboczem śnieżnym poniżej skał. Zbocze okazało się bardziej strome, niż wyglądało, a śnieg bardzo twardy – grot czekana nie chciał wchodzić, raki też trzeba było mocno wbijać. Zdawaliśmy sobie sprawę, że jeśli ktoś pojedzie, to o wyhamowaniu nie ma mowy, a poniżej były olbrzymie szczeliny. Szliśmy uważnie, ale możliwie szybko, bo chcieliśmy to mieć za sobą. Niestety już w połowie łydki zaczęły dawać o sobie znać. Pod koniec, gdzie podchodziło się tylko na przednich zębach było naprawdę ciężko, ale dałem radę. Byliśmy na grani. Był to dla mnie fizycznie i psychicznie najtrudniejszy kwadrans podczas tego wyjazdu. O 9.30 doszliśmy do miejsca, z którego zjechaliśmy z grani na lodowiec. O 10 już schodziliśmy lodowcem, obchodząc tę wielką szczelinę, którą pokonaliśmy mostem podczas podejścia. W dół nie zdecydowałbym się przez niego przechodzić. Dalej już schodziliśmy za śladami, bez żadnych niespodzianek. Tylko biodro zaczynało boleć coraz bardziej. Ok. 11.30 byliśmy w schronisku. Po zjedzeniu liofili położyliśmy się na godzinkę, która minęła niezwykle szybko. Trzeba się było pakować i schodzić, ale ja nie mogłem się ruszyć. Podczas tego krótkiego snu biodro spuchło, zsiniało i bolało niemiłosiernie. Martwiłem się, bo przed nami było prawie 1500 m zejścia z pełnymi worami. Schodzić zaczęliśmy o 14.15. Okazało się, że schodzenie, było dużo mniej bolesne, niż chodzenie po płaskim, bo staw biodrowy wykonuje znacznie mniejsze ruchy, a obciążenia przejmują kolana. Przed stromym polem śnieżnym, które wchodząc przeszliśmy bez raków, ja z Marcinem W. założyliśmy raki. Marcin K. nie zrobił tego i to był błąd. Miał duże problemy. Marcin W. dał mu swój czekan, dzięki dwóm czekanom jakoś posuwał się w dół. Jak twierdził, był to dla niego najtrudniejszy fragment podczas wyjazdu. Dalej już bez problemów zeszliśmy do lodowca (godz. 16). Zejście lodowcem ciągnęła się w nieskończoność. Często wydawało nam się, że gubiliśmy w kamolach optymalną drogę, ale raczej udało się nam uniknąć niepotrzebnego kluczenia. Pod koniec szliśmy głównie po polach śnieżnych blisko kruchych ścian skalnych po prawej stronie lodowca. Na wąską morenę boczną weszliśmy o 18.30. Jednak tym razem nie szliśmy nią, tylko zeszliśmy na prawo na alternatywną ścieżką w zupełnie innej scenerii – zieleń, kwiaty. Jednak nawet tu droga się dłużyła. O 19 byliśmy przy schronisku Combal, a ok. 19.45 przy samochodzie. Zastanawiałem się, jak myśmy z plecakami pełnymi żarcia wyszli pod górę, bo nie zapamiętałem tego jako specjalnie męczącego i długiego. W rzeczywistości schodziliśmy 5h30m, a podchodzili 6h45m. Pogoda była piękna, ale prognozy na następny dzień nie najlepsze. Na noc pojechaliśmy do hoteliku na obrzeżach Aosty.

Następnego dnia wypoczywaliśmy, sprawdzaliśmy prognozy i zastanawialiśmy się, co dalej. Postanowiliśmy zostać tam na jeszcze jedną noc. A kolejnego dnia Marciny miały iść na Gran Pardiso. Ja ze względu na biodro byłem wyłączony z większej działalności górskiej. Po południu rozpogodziło się i pojechaliśmy do Chanavey w Val Rhemes, gdzie przeszliśmy sympatyczną ferratę Casimiro (1,5 godz. + 1 godz. na podejście i zejście).

O 3.30 wyjechaliśmy z hotelu. Ponieważ nie było w ogóle ruchu, już o 4.30 byliśmy w Pont (1960 m n.p.m) w Dol. Savaranche, skąd chłopaki ruszyły w kierunku schroniska Vittorio Emanuella (2735m n.p.m.). Ja wróciłem do hotelu i położyłem się spać. Przed południem spakowałem nasze rzeczy i o 11 opuściłem hotel. Z postojami na zdjęcia pojechałem do Pont i wyszedłem chłopakom naprzeciw. Spotkałem ich o 13.40. Wejście z parkingu na Gran Paradiso (4061 m) i powrót zajął Marcinom 10 godzin. Przy czym, powyżej schroniska wchodzili nową drogą, przez ferratę, a schodzili klasycznie, lodowcem. O 14.30 wyjechaliśmy z Pont. O 19.30 dotarliśmy do hotelu w Vicenzie. Wieczorem zwiedzaliśmy piękną starówkę.

Przed południem kontynuowaliśmy zwiedzanie Vicenzy, w tym pojechaliśmy na przedmieścia do willi La Rotonda – arcydzieła Andrea Palladio. O 13.30 wyjechaliśmy z Vicenzy w kierunku Dolomitów. O 15.45 byliśmy w Case Bortot (ok. 800 m n.p.m.), kilka kilometrów za Belluno. Kończy się tam droga i zaczyna szlak w kierunku grupy Schiara. Na parkingu ugotowaliśmy i zjedli obiad i przed 17 wyruszyliśmy. O 19.20 byliśmy w schronisku 7 Alpini (1502 m n.p.m.).

Przed 7.15 wyszliśmy ze schroniska. Ok. 8 zaczęliśmy ferratę Zacchi. O 9.45 byliśmy przy biwacco Bernardina (2320 m n.p.m.) z widokiem na pobliską iglicę Gusela del Vascova. Niestety nie mieliśmy ze sobą odpowiedniego sprzętu, żeby spróbować na nią wejść. Po krótkim odpoczynku weszliśmy w ferratę Berti. O 10.50 byliśmy na szczycie Schiary (2565 m). Pogoda była piękna, choć szybko zaczęły nadciągać chmurki. O 11.10 rozpoczęliśmy schodzenie i o 11.50 byliśmy w biwaku del Marmol (2266 m n.p.m.). O 12 zaczęliśmy schodzić ferratą Marmol (Piero Rossi?). Podczas zejścia zeszliśmy z właściwej ferraty na jakąś starą, na której w pionach, blisko już połączenia z Zacchi, powycinane były drabiny. Zawróciliśmy i znaleźliśmy właściwą drogę, którą wkrótce doszliśmy do połączenia z ferratą Zacchi (g. 13) i nią zeszliśmy pod ścianę (g. 13.25). Przed 14 byliśmy w schronisku i o 14.20 zaczęliśmy schodzić. Po drodze Marciny zażyły kąpieli w potoku! Ja się nie odważyłem. Poza tym po co, skoro już za dwa dni miałem być w domu 🙂 . O 16.15 byliśmy przy samochodzie. Obiad na parkingu i po 17 wyjazd. Przed 21 byliśmy w Udine. Późnym wieczorem spacer po centrum.

Rano zrobiliśmy zakupy (wino, ser) w okolicznym markecie i wyjechaliśmy do domu. Ok. 23 byliśmy w Lublinie.

Mimo, że nie zrealizowaliśmy pierwotnych planów, wyjazd był bardzo udany.

 

Tekst i zdjęcia: Grzegorz Koszałka