W lipcu dwóch naszych klubowych kolegów: Artur Łasocha i Grzegorz Koszałka brało udział w
wyprawie do Karakorum. Zapraszamy do zapoznania się z bogato ilustrowaną relacją Grześka z tego wyjazdu.
“Cel wyjazdu: przejście lodowców Biafo i Hispar, które tworzą najdłuższy, poza obszarami polarnymi, ciąg
lodowców na Ziemi (ponad 110 km), dotarcie do Snow Lake, uważanego za jedno z najpiękniejszych
górskich miejsc na świecie, oraz pokonanie lodowca Sim Gang i wejście na przełęcz Lupke La oraz pobliski
sześciotysięcznik.
W wyjeździe uczestniczyło 5 osób: Artur i ja z KWL oraz Marek, Beata i Sławek.
Z Krakowa przez Dubaj polecieliśmy do Islamabadu.
Islamabad – Skardu – Askole
Dwa dni w Islamabadzie przeznaczyliśmy na testowanie lokalnej kuchni (polecamy Kabul Restaurant) i
zwiedzanie miasta. Byliśmy m.in. w meczecie Fajsala, chyba największej atrakcji turystycznej miasta.
Meczet ten posiada status meczetu narodowego i jest największym meczetem w Pakistanie i czwartym
na świecie. Islamabad nie jest miastem atrakcyjnym turystycznie, nie posiada zabytkowych budowli, bo
miasto zaczęto budować w latach 60. XX w.
Pogoda była sprzyjająca i do Skardu polecieliśmy samolotem. Z samolotu mieliśmy fantastyczny widok na
Himalaje i Karakorum, w szczególności na mijaną obok Nangę Parbat. Zatrzymaliśmy się w Concordia
Motel. Dzień spędziliśmy na zakupach, uzupełnianiu zapasów na dwutygodniowy trekking. Po południu
poszliśmy jeszcze do fortu Kharpocho, leżącego na wysokim klifie nad Indusem, oraz Nansoq Organic
Village.
Do Askole przejechaliśmy dwoma samochodami terenowymi. Przejazd z niewielkimi przygodami:
osuwisko, które dało się objechać, postój w związku z naprawą zerwanej przeprawy przez potok, awaria
samochodu, z którą kierowca się szybko uporał. W Askole nocleg w namiotach na kempingu.
Przygotowanie do trekkingu. Z agencją mieliśmy ustalone, że tragarze biorą od nas po 20 kg i dają nam
po dwa placki (chapati) na śniadanie i to wszystko (wersja najbardziej budżetowa); ponadto, że idą z
nami tylko standardową trasą Biafo-Hispar, a na lodowiec Sim Gang i Lupke La mamy się dogadać
indywidualnie z tragarzami. Na zdjęciu zaznaczyłem trasę, którą przeszliśmy.
Lodowiec Biafo
Rano wyruszyliśmy z Askole (3050 m n.p.m.) i początkowo szliśmy z licznymi trekkersami, wspinaczami i
tragarzami, którzy podążali w kierunku ośmiotysięczników Karakorum – trekking lodowcem Baltoro jest bardzo
popularny. Około godz. 10 odbiliśmy w lewo, w kierunku lodowca Biafo. Od tego momentu, przez
prawie dwa tygodnie, byliśmy w górach sami. Na posterunku policji turystycznej za Askole
dowiedzieliśmy się, że w tym roku jesteśmy dopiero drugą grupą zamierzającą przejść lodowce Biafo i
Hispar, a ta pierwsza wyszła 4 dni temu i jeszcze nie ma informacji, czy udało się jej pokonać Hispar La.
Później dowiedzieliśmy się, że przejście to robi tylko kilka-kilkanaście grup rocznie, a przejścia Lupke La
dokonywane są sporadycznie. Po godzinie od opuszczenia doliny byliśmy na siodle (Snum La) z którego
ujrzeliśmy lodowiec, którym mieliśmy iść przez następnych kilka dni. Szliśmy bokiem lodowca, po
rumowiskach skalnych pokrywających połamane, wielkie bryły lodu. Ok. 15 rozbiliśmy obóz na prawo
(orogr.) od lodowca na trawiastej platformie zwanej Namla (3350 m n.p.m.).
Następnego dnia pokonaliśmy zwały połamanego lodu pokryte kamieniami, aby dotrzeć na środek
lodowca, gdzie jego powierzchnia była bardziej płaska i z mniejszą ilością kamieni – taka lodowa
autostrada. Szczelin nie było za dużo i zwykle były na tyle wąskie, że można było je przeskakiwać.
Oczywiście bywały i większe szczeliny, ale z daleka widoczne i łatwe do obejścia. Pod koniec odcinka
musieliśmy zejść z lodowca na zbocze doliny. Tu lodowiec znowu stał się połamany, pełen spiętrzeń,
potoków i zagłębień wypełnionych wodą, do których ciągle osuwały się kamienie. Cały czas w górę i w
dół, przy towarzyszących pluskach i huku osuwających się kamieni. Po dotarciu do moreny i jej
pokonaniu, wyszliśmy dosyć wyskok na zbocze, którym doszliśmy do zakola strumienia z plażą. W tym
pięknym miejscu, zwanym chyba Shafong (3900 m n.p.m.), rozbiliśmy obóz. Korzystając z tak wspaniałych
okoliczności przyrody poplażowaliśmy i nawet zażyliśmy kąpieli (każdy w różnym stopniu, bo woda miała
4 stopni Celsjusza).
Kolejnego dnia, nie wychodząc na lodowiec, tylko idąc wypłaszczeniem między garbem moreny, a
zboczem doliny po 1,5 godz. marszu dotarliśmy do miejsca zwanego Shatung (3950 m n.p.m.). Sirdar
zadecydował, że już tu rozbijemy obóz, bo było to miejsce bardzo wygodne i pełne dobrej trawy dla
mułów. Ponieważ było bardzo wcześnie, postanowiliśmy podejść w celach widokowych i
aklimatyzacyjnych na zbocze. Za zboczem tym była dolinka, za którą z kolei były Latoki. Żeby zobaczyć te
słynne siedmiotysięczniki, zamierzałem wejść na samą grań. Gdy dotarłem do strefy śniegu, zostałem
niemile zaskoczony – mimo tak dużej wysokości, śnieg był mokry. Pokonywałem coraz bardziej strome i
skaliste zbocze, zapadając się niekiedy po pas. Po dotarciu na 4960 m n.p.m. podjąłem decyzję o
odwrocie, gdyż uznałem, że nie mam szans dotrzeć do miejsca, gdzie będzie widok na drugą stronę
(pojawiały się coraz to nowe przewyższenia). Byłem cały przemoczony, zmarznięty i robiło się zbyt
niebezpiecznie.
Kolejnego dnia sprawnie pokonaliśmy morenę i połamane boki lodowca i dotarliśmy do autostrady. Już
po godzinie byliśmy na wysokości wylotu dolinki Baintha Lukpar i mogliśmy przez chwilę zobaczyć Latoki.
Dalsza droga była wygodna, choć było coraz więcej szczelin. Ok. 13 zeszliśmy z lodowca do miejsca
zwanego Marpogoro (4300 m n.p.m.), leżącego u podnóża imponującej granitowej iglicy Lukpilla Brakk,
gdzie rozbiliśmy obóz. Miejsce było wygodne, była woda i resztki trawy dla mułów.
Kolejnego dnia na lodowcu było coraz więcej szczelin i coraz więcej śniegu. Trzeba było przechodzić po
mostach śnieżnych, dlatego muły (3 muły i dwóch poganiaczy) musiały zawrócić i tragarze musieli wziąć
wszystko na własne plecy. Bardzo szybko, nie tylko szczeliny, ale i cały lodowiec pokrył się śniegiem.
Związaliśmy się liną, tragarze również. Droga stawała się coraz trudniejsza, było coraz więcej trudnych do
obejścia szczelin, zapadaliśmy się w rozmiękłym śniegu i było coraz stromiej. Do obozowiska Karpogoro
(4580 m n.p.m.) dotarliśmy przemoczeni i wycieńczeni dopiero na 16.30. Miejsce na obóz nie było już
wygodne – skaliste wypłaszczenie na skraju lodowca. Przygotowanie platform pod namioty wymagało
dużo czasu i trudu. Był to niezwykle ciężki dzień, zwłaszcza dla tragarzy, którzy dociążeni ładunkami
niesionymi wcześniej przez muły bardzo się zapadali w mokrym śniegu. Żeby mieć wodę, trzeba było już
topić śnieg.
Kolejnego dnia zasłużony odpoczynek. Ustaliliśmy plan dalszych działań. Pięciu tragarzy zgodziło się pójść
z nami i plan był taki. Następnego dnia idziemy przez Snow Lake tak daleko jak się da. Kolejnego
wchodzimy na Lupke La. Tragarze raczej podniosą nam tylko namioty i sami zejdą na noc pod przełęcz, a
my kolejnego dnia zaatakujemy Braldu Brakk (6200 m n.p.m.) i zejdziemy do nich. Kolejnego dnia
przejdziemy pod Hispar La, gdzie spotkamy się z całą grupą, która tam tego dnia również dojdzie.
Snow Lake, Lupke La (5675 m n.p.m.) i Lupke Brakk (6028 m n.p.m.)
Wyruszyliśmy przed 5 w dwóch pięcioosobowych zespołach: my i tragarze. Szło się bardzo dobrze po
zmrożonym śniegu. Widoki o świcie były fantastyczne. Przed 8.30 tragarze zatrzymali się na wyspie
skalnej na lodowcu Sim Gang na wysokości ok. 4900 m n.p.m. i postanowili, że tu zostają na noc, bo nie
chcą nocować na śniegu. Protestowaliśmy, bo było wiadomo, że stąd nie dotrzemy następnego dnia na
Lupke La, ale nic to nie dało. Przyznać trzeba, że za długo to już by się nie poszło, bo śnieg zaczynał
rozmiękać. Najbardziej doświadczony z tragarzy, który poprzedniego dnia brał dział w ustalaniu planu,
nagle stwierdził, że na Lupke La to oni na pewno nie pójdą, bo się nie da – za stromo i za dużo szczelin.
Ustaliliśmy nowy plan: jutro wszyscy mieliśmy dojść pod Lupke La, a sami kolejnego dnia mieliśmy
spróbować wejść na przełęcz i na Lupke Brakk (6028 m n.p.m.) – szczyt na prawo od przełęczy, bo
pierwotnie planowany Braldu Brakk (6200m n.p.m., na lewo od przełęczy) wydawał się być poza naszym
zasięgiem. Cały dzień spędziliśmy na tej wysepce, uwięzieni na środku Snow Lake. Za to widoki, w tym na
Baintha Brakk (Ogre 7285 m n.p.m.), były niezwykłe.
Wyruszyliśmy o 4.30 (tragarze nie mieli czołówek, więc nie można było wcześniej). Już po dwóch
godzinach tragarze zobaczyli kamienną wyspę (ok. 5000 m n.p.m.) i chcieli kończyć, ale po
pertraktacjach, dwóch poszło w kierunku wyspy, a trzech podniosło nasze bagaże na 5200 m n.p.m. i
zawróciło. Było przed 8 i ze Sławkiem na lekko ruszyliśmy dalej, żeby rozpoznać drogę w kierunku
przełęczy i za dnia sprawdzić, czy da się obejść strome i poprzecinane wielkimi szczelinami obszary.
Znaleźliśmy drogę i po godzinie byliśmy pod stokiem opadającym z przełęczy. Do reszty grupy wróciliśmy
po 9.30, już zaczynaliśmy się zapadać. Słońce cały dzień prażyło niemiłosiernie.
Do ataku szczytowego wyruszyliśmy przed północą tylko we dwóch z Markiem. W ciągu godziny
dotarliśmy pod przełęcz, gdzie założyliśmy raki. Podejście było strome, ale sprawnie posuwaliśmy się do
góry. Niestety księżyc schował się za szczytami i zapadła zupełna ciemność. Ok. 2.30 byliśmy już na grani
nad przełęczą. Dalsza droga się dłużyła, w ciemnościach nie byliśmy pewni, czy dobrze idziemy i jak
jeszcze daleko. Doszliśmy do ścianki, którą wspinaliśmy się, nie widząc, jak jest wysoka. Po kilku minutach
zaczęło mnie to niepokoić, bo coraz mocniej czułem łydki i zacząłem się bać, czy damy radę. Na szczęście
stok znowu się położył. Droga nie była ewidentna, podejścia, niewielkie zejścia, nawisy, szczeliny. Przed 4
zaczęło świtać i zaczęły majaczyć kształty gór. Myśleliśmy, że wzniesienie przed nami to szczyt. Okazało
się, że to przedwierzchołek, z którego zobaczyliśmy właściwy szczyt. Wydawał się on odległy, a droga nie
wyglądała zachęcająco: szczeliny i jakieś zapadliska śnieżne, nawisy, kopny i głęboki śnieg. Marek dwa
razy trochę wpadł. Byliśmy niezwykle skoncentrowani, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że w tym nieznanym
terenie jesteśmy zdani tylko na siebie. Po 4.15 doszliśmy do miejsca, gdzie nie dało się iść dalej – nawisy,
okna śnieżne, wszystko to z nietrzymającego śniegu. Do szczytu zostało w pionie jakieś 10 m, ale
musieliśmy zawrócić. Nie dało się tego obejść, ponieważ po obu stronach były przepaście. W dół
schodziło się znacznie szybciej i przy mniejszym obciążeniu psychicznym, bo było widno i już znaliśmy
drogę. Jeszcze tylko ta ścianka. Udało się szczęśliwie zejść (miała ze 100 m wysokości, z czego połowa o
nachyleniu z 50 stopni). Przed 5.30 byliśmy na przełęczy, a do namiotów wróciliśmy o 6.30. Szybkie
pakowanie namiotów i o 7 zaczęliśmy dalsze zejście. Po 8 byliśmy w obozie tragarzy. Pod koniec już
zaczynaliśmy się zapadać. Cały dzień siedzenia i podziwiania widoków.
Kolejnego dnia wyszliśmy o 4.15 i praktycznie cały czas widzieliśmy przełęcz Hispar La, która wydawała
się na wyciągnięcie ręki, ale jakoś dziwnie wolno zbliżaliśmy się do niej. Snow Lake jest wielkie –
kilkanaście km długości. Pod koniec obchodziliśmy dziwne formacje lodowe – olbrzymie doły, leje,
niekiedy o średnicach kilkuset metrów i głębokości ponad 50 m. Do naszej grupy, która zgodnie z
ustaleniami czekała już na nas, mocno zmęczeni dotarliśmy po 8.30 (4800 m n.p.m.). Powitanie,
poczęstunek herbatą i plackiem. Ale dlaczego nie rozbili obozu? Okazało się, że pogoda była dobra, śnieg
również i Sirdar zdecydował, że należy to wykorzystać i jeszcze tego dnia iść na przełęcz. Podejście z dołu
nie wyglądało zachęcająco – strome, mocno uszczelinione zbocze. Cieszyłem się, że nie idziemy sami.
Droga okazała się nie tak trudna, jak wyglądała. Lodospady dawało się obchodzić, a śnieg rzeczywiście był
niezły. Przed 11 byliśmy na przełęczy Hispa La (5150 m n.p.m.), która tworzy olbrzymie plateau. Przed
11.30 dotarliśmy do miejsca, gdzie założyliśmy obóz. Jak zwykle, piękna pogoda i piękne widoki.
Lodowiec Hispar
Schodzić zaczęliśmy o 4.30. Po dojściu nad krawędź plateau ujrzeliśmy stromo opadające, poprzecinane
szczelinami, lodowe zbocze, a pod nim olbrzymie cielsko wijącego się płaskiego, jak się wydawało,
lodowca Hispar. Okazało się, że lodospady i wielkie szczeliny jakoś udało się ominąć i już po 1,5 godz.
mieliśmy za sobą to strome zejście. Początkowo całkiem dobrze szło się lodowcem pokrytym śniegiem,
choć, w porównaniu z Biafo, był bardziej pofałdowany i było znacznie więcej zagłębień wypełnionych
wodą. Zaczęliśmy się kierować ku prawemu brzegowi, gdzie ilość pagórków, załamań, zagłębień
wypełnionych wodą, płynących potoków była coraz większa. Pokonanie tego, zwłaszcza potoków nie było
łatwe. W końcu dotarliśmy do brzegu lodowca i dalej już poruszaliśmy się moreną lub zboczami doliny,
które też nie były za wygodne (rumowiska skalne). O 8 dotarliśmy pod czoło lodowca spływającego z
bocznej dolinki i tam rozbiliśmy obóz (4550 m n.p.m.).
Kolejnego dnia wyszliśmy po 6. Do końca trekkingu nie wchodziliśmy już na lodowiec Hispar, tylko szliśmy
zboczami doliny po jego prawej stronie. Nie oznacza to, że nie szliśmy po lodowcach – musieliśmy
pokonywać boczne lodowce, niektóre bardzo duże. Z tym wiązało się schodzenie do nich, pokonywanie
moren, niekiedy bardzo stromych. Już po pół godziny dotarliśmy do takiego dużego lodowca w dolinie,
nad którą wznosiły się m.in. Kanjut Sary i Hispar Sar. Pokonanie go zajęło godzinę i nie sprawiło
większych problemów. Później pokonaliśmy następny, nie za duży lodowiec wypływający spod Hispar
Sar. Po 11.30 dotarliśmy nad największy z bocznych lodowców (dolinę tę otaczały m.in. Pumari Chhish i
Yutomar Sary). Pokonanie tego lodowca było trudną przeprawą. Cały czas kluczenie, w górę i w dół,
osuwiska, mnóstwo wody. Na koniec niesamowicie wysoka i stroma morena, a później zbocze, na które
weszliśmy wykończeni tuż przed 15. Dalej szliśmy już w miarę wygodną ścieżką wysoko zboczem i o godz.
16 dotarliśmy do wygodnego miejsca, już z trawą, gdzie rozbiliśmy namioty (4200 m n.p.m.). Ten dzień
dał nam w kość. Widoki i pogoda jak zwykle.
Wyruszyliśmy przed 7. Pokonywaliśmy boczne dolinki, niewielkie lodowce, w tym wypływający spod
Kunyang Chhish (7852 m n.p.m., drugi co do wysokości szczyt Hispar Muztagh, po raz pierwszy zdobyty w
1971 roku przez Polaków). Na zboczach było coraz więcej trawy. Pierwsze drzewko, pierwsze jaki i
pasterz. O 12 doszliśmy do łąki na dużym wypłaszczeniu z zagrodą dla jaków i kamiennym domkiem
pasterzy (3800 m n.p.m.). Tu rozbiliśmy obóz. Bardzo klimatyczne miejsce. Mieliśmy okazję zobaczyć
spędzanie jaków na noc, przywiązywanie młodych, dojenie i strzyżenie. Dostaliśmy też chapati pieczone
na ogniu i żarze z odchodów jaków oraz miskę świeżego sera, którą sam zjadłem, bo nikt inny się nie
odważył – obstawiali, za ile będę miał problemy żołądkowe, nie miałem.
Wyruszyliśmy przed 8, po małej bójce między tragarzami (poszło o wagę bagażu). Szybko doszliśmy do
bocznej doliny z niemałym lodowcem, otoczonej przez wiele wysokich siedmiotysięczników: Trivor,
Bularuna Sar, Distaghil Sary i Kunyang Chhishy. Po drugiej stronie doliny Hispar pojawił się z kolei Spantik.
Schodziliśmy wygodnie w dół, było coraz więcej zieleni. Pojawili się też pojedynczy turyści, którzy z Hispar
Village szli w górę doliny na 1-2 dniowe wycieczki. Przed południem dotarliśmy do miejsca, gdzie
rozbiliśmy się (3500 m n.p.m.). Skwar w obozie tego dnia dał nam się szczególnie we znaki.
Wyszliśmy przed 7 i po godzinie zeszliśmy do wiszącego mostka nad wypływającą z lodowca Hispar rwącą
Nagar River, a następnie podeszliśmy do leżącej po drugiej stronie Hispar Village (3100 m n.p.m.). W
wiosce czekały na nas umówione samochody terenowe. Do dwóch samochodów załadowaliśmy cały
bagaż, zmieściliśmy się też i my oraz 14 tragarzy plus kierowcy (łącznie 21 osób). Wyjechaliśmy przed 9.
Przepaścista droga wiodła zboczami bardzo głębokiej doliny. Po drodze mieliśmy kilka przystanków
związanych z małymi osuwiskami, umacnianiem skarpy (lokalna ekipa wyposażona tylko w łomy i kilofy
robiła to niezwykle sprawnie), spadającymi kamieniami. Do rzeki Hunza i leżącego po jej drugiej stronie
Karimabadu dojechaliśmy przed 13. Pamiątkowe zdjęcie, napiwki i pożegnanie z tragarzami. Całe
popołudnie spędziliśmy w hotelu na doprowadzaniu się do porządku.
Karimabad – Chilas – Islamabad
Kolejne dwa dni zwiedzaliśmy Karimabad (takie pakistańskie Zakopane) i okolice. Byliśmy w forcie Baltit
(XIII wiek, siedziba mira Hunzy – Kandżutu), gdzie mieliśmy ciekawą przygodę, jak z filmu o Indian Jones.
Marek wspomniał przewodnikowi, że zna historię Grąbczewskiego, którego zdjęcie tam wisiało. Ten
porzucił innych zwiedzających i zabrał nas na zaplecze (okazało się, jest też kustoszem muzeum), gdzie
zaczął odgrzebywać różne zakurzone dokumenty, zwoje, w tym coś podpisanego przez Grąbczewskiego i
pradziada przewodnika, który był wysokim urzędnikiem i tłumaczem na dworze mira. Po południu
zeszliśmy do wioski Altit, gdzie jest Altit Fort (X w). Kolejnego dnia poszliśmy w kierunku lodowca pod
Ultar Sar. Piękne widoki na Karimagad, dolinę Hunzy i otaczające góry, w tym kilka siedmiotysięczników:
Rakaposhi, Diran, Spantik z jego złotą ścianą, a po drugiej stronie, tuż nad głową Ultar Sar. Weszliśmy też
na stadion, gdzie odbywał się jakiś festiwal (parady, orkiestry dęte, przemówienia). Wieczorem jeszcze
wizyta u golibrody.
Rano wygodnym mikrobusem wyjechaliśmy Karakorum Highway na południe i przed 16 dotarliśmy do
Chilas, gdzie zostaliśmy w hotelu na noc. Kolejnego dnia jechaliśmy do Islamabadu przez przełęcz
Babusar La (4173 m n.p.m.). Po południowej stronie przełęczy krajobraz jest mniej surowy, jest dużo
więcej zieleni. Niestety zepsuł się samochód. Na szczęście było to blisko miasteczka Naran i w ciągu
godziny udało się zorganizować następny mikrobus. Z małymi przygodami (ten samochód też się zepsuł,
ale dotarł fachowiec i go naprawił, duży ruch, korki w Abbottabad), późno, bo po 22, ale dotarliśmy do
Islamabadu.
Ostatni dzień w Islamabadzie spędziliśmy na robieniu niczego, jedzeniu, włóczeniu się, niektórzy
kupowali pamiątki. Wieczorem, w monsunowej zlewie, przejechaliśmy na lotnisko. Do Krakowa przez
Dubaj dolecieliśmy bez żadnych niespodzianek.
Wyjazd był bardzo udany. Świetną robotę wykonała agencja Jasmine Tour i tragarze. Pogoda sprzyjała
wyjątkowo. Oprócz odwołanego lotu na starcie (z Krakowa wylecieliśmy z ponad dobowym opóźnieniem)
i związanego z tym stresu, obyło się bez nieprzyjemnych przygód. Rzeczą, której nie przewidzieliśmy,
oprócz małego buntu tragarzy, były warunki śniegowe. Mimo znacznej wysokości, śnieg już wczesnym
przedpołudniem rozmiękał i uniemożliwiał poruszanie się”.
Tekst i zdjęcia: Grzegorz Koszałka