W lipcu tego roku nasz klubowy kolega Marcin Kowalik brał udział w wyprawie do Peru. Głównym celem wyjazdu było zdobycie słynnego Huascarán (6788 m n.p.m.), niestety z powodu zatrucia pokarmowego większości uczestników wyjazdu celu nie udało się osiągnąć. Chłopakom udało się jednak zdobyć kilka innych szczytów m.in. Urus (5495m PD-) Zapraszamy do zapoznania się z relacją Marcina, która przybliża zarówno klimat tego wciąż egzotycznego dla nas kraju jakim jest Peru jak i wspinaczkę w Kordylierach.
“Wyjazd do Peru planowany był dużo wcześniej, jeszcze w 2016 roku. Obierając kolejne kierunki zawsze napędza mnie ciekawość i chęć zobaczenia czegoś nowego. Tak było i w tym przypadku. Andy przyciągają uwagę swoją rozległością i wysokością. Jest to najdłuższy system górski oraz drugi najwyższy na Ziemi, ustępujący wysokością jedynie górom znajdującym się w Azji Centralnej. Położenie geograficzne na południowej półkuli w strefie międzyzwrotnikowej gwarantowało nowe doświadczenia i doznania. Wstępuje tam również zupełnie inna i przez to interesująca fauna i flora. A dodać do tego należy również aspekty historyczne, kulturowe oraz kulinarne. Pobyt miał głównie charakter górski, skoncentrowany w Kordylierze Białej. Poza tym, Limę, kilka miejscowości oraz trochę wybrzeża i pustyń widzieliśmy jedynie poprzez szybę autokaru.
Położenie Peru nieopodal równika, ale po jego przeciwnej z naszego punktu widzenia stronie, powoduje pewne odwrócenie pojęć i znaczeń do których przywykliśmy. Najlepszą porą do odwiedzenia kraju jest zima, która to jednak jest tam wówczas gdy u nas lato. Najcieplejszą porą jest również ich zima, gdyż podczas lata panuje tam pora deszczowa, a opady i zachmurzenie obniżają temperaturę. Najlepszym okresem na wyjazd jest więc maj – sierpień. Jednak jak wynika z naszych doświadczeń zdecydowanie najbardziej polecany jest czerwiec. Pogoda powinna być wówczas stabilna, śnieg w górach już odpuścił i nie trzeba spodziewać się większych opadów. Poza tym czerwiec jest jeszcze przed okresem zintensyfikowanych wyjazdów urlopowych (obywateli USA i państw zachodnio-europejskich), więc jest zdecydowanie mniej tłoczno, można też znaleźć dużo tańsze bilety. W czerwcu i wrześniu można lecieć za trzy tysiące zł w obie strony, podczas gdy w lipcu-sierpniu zapłacić trzeba pięć tysięcy. Najtaniej jest oczywiście w porze deszczowej. Niestety zwiedzanie, a już na pewno chodzenie po górach w tych okolicznościach nie należy do udanych. Ceny przejazdów, kwater i pożywienia w Peru są natomiast znacznie niższe lub porównywalne do polskich.
Głównym centrum turystyki i sportów górskich jest położone jest na wysokości 3000 m n.p.m. Huaraz. Odczuwalne są tu już skutki przebywania na dużej wysokości. Wejście po schodach, szczególnie z obciążeniem, powoduje szybszą pracę serca i nierówny oddech. Poza tym osoby bardziej wrażliwe mogą odczuwać inne dolegliwości związane z szybkim zdobywaniem wysokości. Z Limy położonej nad morzem szybko, niedrogo i komfortowo dociera się autokarem. Miasto jest dobrze zaopatrzone we wszystkie produkty spożywcze (przynajmniej dwa supermarkety i duże targowisko). Są również sklepy/wypożyczalnie ze sprzętem wspinaczkowym i turystycznym oraz agencje specjalizujące się w organizacji wycieczek, trekkingów i działalności górskiej. Kordyliera Biała oferuje duże możliwości do uprawiania sportów górskich: od łatwych trekkingów, zdobywania pięcio i sześciotysięczników, aż do bardzo ambitnych i trudnych technicznie dróg wspinaczkowych. Uprawiać można m.in.: wspinaczkę skalną, lodową, mikstową, kolarstwo górskie. Tereny górskie są łatwo dostępne i nie wymagają długiego trekkingu, czy też czasochłonnych wypraw aby się do nich dostać. Do miejscowości wokół Huaraz można dojechać busami (kolektiwos), a potem taksówką (kurs również może być łączony z innymi podróżującymi). Sprawia to, że po kilku dniach spędzonych spartańskich warunkach można zregenerować siły na wygodnej kwaterze.
Obecność w Kordylierze Blance rozpocząć należy od odpowiedniej aklimatyzacji. Trzeba więc zaplanować długość pobytu odpowiednio do stawianych sobie celów. Rejon oferuje wiele łatwych jedno i kilu dniowych tras trekkingowych, na których można wejść na wysokość prawie pięciu tysięcy metrów. My zaczęliśmy od trekkingu do laguny Ahuac (4560 m), po drodze oglądając ruiny Wilkawain, miejsca archeologicznego związanego z kulturą Wari. Trasa jest prześliczna, zielona, obrośnięta do dużej wysokości zieloną i egzotyczną dla mnie roślinnością, godna polecenia głównie ze względów estetycznych. Na drugi dzień po wjechaniu na 3000 m wchodzimy na 4560. W zasadzie to dobrze idzie się tylko mi i Tomkowi. Pozostali narzekają i zaraz po osiągnięciu najwyższego punktu trasy, nie schodzą nawet nad brzeg jeziora, tylko czym prędzej przechodzą do schodzenia. Mi najbardziej doskwiera żar. Słońce na tej wysokości operuje mocno, konieczne jest używanie kremów z filtrami, okularów, odpowiednie ubranie się. Szczególnie na to zwracam uwagę, bo silniej niż inni przegrzewam się i szybciej odwadniam.
Nasza baza główna podczas wyprawy znajduje się w hotelu Caroline w Huaraz. Jest to sympatyczne miejsce zarządzane przez 70 letniego francuza. Ceny przystępne, śniadanie wliczone, dostęp do kuchni, Internetu, możliwość uprania i wysuszenia ekwipunku oraz zostawienia zbędnych rzeczy podczas nieobecności. Gośćmi są w przeważającej większości Francuzi, choć zdarzają się też przybysze z innych krajów europy zachodniej. Turystów podczas pobytu w Peru nie spotkaliśmy zbyt wielu i w ogóle nikogo z Polski, czy innych z krajów na wschód od Niemiec. Czyli jak nigdy wcześniej podczas moich podróży. Koszty podróży chyba nie sprzyjają wypadom w tamte strony. Na mieście czasami widuje się rozproszonych wyróżniających się wśród miejscowych parami spacerujących przechodniów, w obozach górskich spotykamy też górołazów z USA i z europy zachodniej. Turystów czasami widać też w autokarach turystycznych, mijających nas niekiedy i zatrzymujących się w pobliżu urokliwych lagun. W kolektiwos i w autobusach, którymi poruszaliśmy się w Peru, nie spotykamy ani jednego obcego. Sami miejscowi, ze swoim folklorem i zwyczajami podróżowania: sympatyczni, mili, weseli, nie konfliktujący się, podróżują w przepełnionych busach, z bagażem na kolanach.
Nasze drugie wyjście aklimatyzacyjne, zaplanowane jest już na kilka dni. Wyruszamy do doliny Ishinca, gdzie mamy zamiar zdobyć Urus: 5495m PD-. Do bazy położonej na wysokości 4400 m docieramy z noclegiem po drodze na 3900 m. Po części ze względu na późne wyruszenie z Huaraz, a częściowo, z chęci uzyskania lepszej aklimatyzacji. Wieczór spędzamy przy ognisku, we własnym gronie. Następnego dnia docieramy do obozu pod Ishincą, dokonujemy opłaty za przebywanie w parku narodowym Huscaran (jest to opłata od razu na kilka tygodni), rozbijamy namioty. Trójka chłopaków udaje się na „aklimatyzację” w kierunku laguny Ishinca i osiągają wysokość około 4900 m. Ja aklimatyzację rozumiem trochę inaczej i pozostaje na resta w namiocie. O godzinie 4.45 wyruszamy w kierunku szczytu Urusa. Oddech jest szybszy, serce pracuje na wysokich obrotach, ale idzie mi się całkiem dobrze. Podejście jest na całej długości drogi ostre do góry, prawie bez żadnych wypłaszczeń. Najpierw ścieżką po kamieniach i kurzu, potem przez bloki skalne i progi, na które trzeba się wspinać z użyciem rąk, aż w końcu eksponowanym fragmentem grzbietu przez śnieg, a potem lodowcem. Co jakiś czas zatrzymuję się i czekam na resztę ekipy. Za mną w pewnej odległości podąża Tomek i Januszek, Janek oddalony od nich również prze do góry. Przed pierwszymi wspinkami po skale zatrzymuję się i czekam na resztę. Jest już jasno, zjadamy batony, smarujemy się kremami, chwilę odpoczywamy i dalej po skałach do góry. Szukam drogi, która jest oznaczona dość dobrze kopcami kamieni. Są różne warianty, staram się wynajdować jak najłatwiejsze przejścia. Tak dochodzę do pierwszych pól śnieżnych i krótkiego grzbietu. Przechodzę je i znajduję się na polu lodowca. Tutaj chłopaki chcą się związać, tak na wszelki wypadek. Choć nie wydaje mi się aby teren tego wymagał, bo nic nie świadczy o istnieniu szczelin w lodowcu. Wiążemy się we czwórkę, łącząc dwie liny, i rozciągamy na jakieś 50 m, ja z przodu. Dalej idę z uczuciem, jak bym jeszcze musiał jakiś ciężar ciągnąć za sobą. Grupa idzie wolniej, co jakiś czas zatrzymuje się, muszę i ja przystawać. Widać, że ostatnie wyjście aklimatyzacyjne nie działało im na korzyść. Odpowiadam na pytania, jak daleko i czy nie widać już czubka. Przed dziewiątą, po czterech godzinach docieram do wierzchołka i mówię koniec. Składam linę na wierzchołku. Pozostali po chwili docierają na górę. Niektórzy skarżą się na wysokość i jej efekty. Mi jest póki co bardzo przyjemnie. W drugą stronę, role odwracają się i ja schodzę ostatni na linie. Idzie mi się dobrze, tak dochodzimy, uważnie pokonując przeszkody do końca pola lodowego. Rozwiązujemy się i ruszamy na zejście po skałkach. Upominamy się o rozważne i czujne schodzenie, bo człowiek zmęczony może przy schodzeniu schylić się, zawróci się w głowi i straci równowagę. A spadać i poważnie potłuc się było gdzie. Dochodzimy do końca trudności. W międzyczasie i ja poczułem ubytek sił. Zaczyna mi się iść znacznie gorzej. Właściwie teraz to tylko Tomek nie odczuwa zmęczenia i wyczerpania. Tak powoli wracamy do obozu, obieramy plan na następne dni.
Po krótkim pobycie w hostelu pakujemy się. Nasz następny szczyt, to już poważniejsze wyjście. Chcemy wejść na wierzchołek Chopicalqui 6354 m AD. Szczyt jest oddalony od Huaraz, także musimy niewygodnie, z ciężkimi plecakami na kolanach przez ponad dwie godziny jechać w Kolektiwos, potem bierzemy Taksówkę. Trasa piesza prowadzi do niezbyt odległego obozu. Stajemy w nim na chwilę, zbieramy informację i mimo późnej pory ruszamy do kolejnego obozu na wysokość 5000 m. Do pokonania mamy ponad 600 m i spodziewamy się dotrzeć po zmroku. Droga przebiega trenem wolnym od obiektywnych zagrożeń, przechodząc z jednego długiego wału moreny poprzez morenę na drugi wał i dalej grzbietem do góry. Krajobraz jest znacznie bardziej surowy. Co raz to, gdzieś tam na zboczach gór wokoło słychać huk urywanych seraków czy schodzących lawin. Po drodze zatrzymujemy się i raczymy się miejscowym serem zakupionym wcześniej na targowisku w Huaraz. Wkrótce też ściemnia się, a droga się dłuży, coraz to wydaje się, że jesteśmy już pod najwyższym punktem, a za nim pojawia się następny. W końcu docieramy do obozu, rozbijamy się i udajemy się na spoczynek. Niestety spożyty ser i miejscowe bakterie nie dają nam spokojnej nocy. Po kolei chłopaki ulegają ciężkim zatruciom. U mnie choroba podróżników przebiegała znacznie łagodniej, ale jak się potem okazało, była też bardziej przewlekła, bo męczyło mnie prawie do końca pobytu. O jakimkolwiek wyjściu dnia następnego, nawet do dołu nie było mowy. Zatrucie odbierało siły, nawet wyjście po wodę, a ta była oddalona o kilkaset metrów, z koniecznością trawersowania kilku wzniesień, sprawiała dużą trudność. W tej sytuacji postanowiliśmy odczekać jeden dzień i schodzić do dołu, do drogi, gdzie udało nam się złapać okazję i zjechać na pace pickupa.
Kolejnym punktem w naszym harmonogramie był Huascarán 6788 m. O szczycie nasłuchaliśmy się wielu paskudnych historii i uwag. W ogóle o Andach, jako o górach o innym charakterze, w których ginie duża liczba osób mających duże doświadczenie górskie. Do tematu podchodziliśmy więc dość ostrożnie. Zaraz po dostaniu się do miejscowości Musho, z której biegnie trasa w kierunku szczytu zostaliśmy spisani przez starszą kobietę (sołtysa?) do książki, tak na wszelki wypadek jak by się potem ją policja pytała. Zrezygnowaliśmy z oferty przewiezienia bagaży mułami i ruszyliśmy do obozu Yuangay. Mnie wciąż męczyło to zatrucie, przez co odczuwałem też palące pragnienie i wynikający z tego dyskomfort. Trasa była dość ładna i mniej surowa niż poprzednia. Po zmroku dotarliśmy do obozu pod płytami i nie zastaliśmy nikogo, prócz wolno pasących się krów i byków. Spodziewaliśmy się, że zasięgniemy języka odnośnie warunków, przebiegu dalszej trasy, że czyjaś obecność doda nam otuchy. Dnia następnego późnym porankiem wyruszyliśmy po płytach w kierunku następnego obozu Refugio Huscaran. Trasa wiodła po skalnych bardziej lub mniej błogich płytach, miejscami ubezpieczonych łańcuchem. Droga w nocy i nad ranem nie jest do przejścia bez raków, a gdy szliśmy również natrafiłem na kilka miejsc pokrytych cienką warstwą zamarzniętej wody, która spływa w tych miejscach dość często małymi strużkami. Wspinać musieliśmy się z ciężkimi plecakami. Po jakimś czasie droga staje się łatwiejsza, prowadzi po kamieniach i kurzu, a następnie łączy się z trasą bardziej rozdeptaną. W końcu dotarliśmy do Refugio Huscaran. Stoi tam olbrzymi budynek schroniska. Niestety w obozie nie ma żywej duszy. Wszystkie drzwi, okiennice pozamykane. Decydujemy się zostać tu na noc, na nieopodal znajdującym się zboczu z platformami dla namiotów. Może ktoś się jeszcze pojawi tu z góry czy z dołu. Dnia następnego organizujemy rekonesans do następnego, przedostatniego obozu, umiejscowionego wyżej na lodowcu. To z tego obozu dalej prowadzi najbardziej niebezpieczny fragment trasy, pomiędzy serakami i na tym odcinku, za tym obozem dochodzi do wielu wypadków. Nie ma nikogo i nie ma śladów, aby ktoś w ostatnich dniach w nim przebywał, a wówczas był wyżej. W międzyczasie nikt też nie pojawił się pod schroniskiem. Wygląda na to, że po wypadkach, podczas których życie stracili przewodnicy ze swoimi klientami agencje wysokogórskie zaprzestały działalności na tej górze, a wraz z nimi na górę nie wybierają się samodzielne grupy wspinaczy, które zawsze korzystają z informacji i śladów pozostawionych przez przewodników. Było to niejako w sprzeczności, z tym co wcześniej czytałem w Internecie, iż jest to góra bardzo popularna i często wspinana, ustępując pierwszeństwa jedynie Aconkagui. Rozmiary schroniska świadczą o tym, iż kiedyś tak pewnie było, a schronisko jeszcze nie zniszczało pozostawione samotnie, więc pewnie nie tak dawno, może w ubiegłym sezonie. A może w późniejszym okresie w II połowie lipca i sierpniu ktoś podejmuje tu działalność górską i budynek będzie gościć jakaś grupę wspinaczy i zwykłych turystów?
Chłopaki podejmują decyzję, aby w takich okolicznościach zaprzestać dalszej akcji. Mnie, wykończonemu wciąż przez nieustępujące zatrucie, również ta decyzja poniekąd odpowiada. Zdajemy sobie sprawę, iż czas powoli się kończy, a nie mamy ochoty wracać w to samo miejsce na Chopicalqui, aby tam dokończyć dzieła – ja osobiście się nudzę takimi powrotami i wolę zawsze coś nowego i innego, jeżeli jest ku temu okazja. Szkoda że, podczas wyprawy nie został zdobyty Huscaran, ani żaden inny 6-tysięcznik. Poniekąd sami może jesteśmy sobie to winni ryzykując posiłek składający się z niepewnych produktów. Niemniej jednak wyjazd uznaję za udany, ciekawy i czuję się szczęśliwy, ponieważ mogłem to wszystko na własne oczy zobaczyć.
Sponsorem wyprawy był Reall Agencja Zaopatrzenia Technicznego – strona internetowa: www.real.eu“.
Tekst: Marcin Kowalik
Zdjęcia: uczestnicy wyjazdu