Niemal każdego roku przedstawiciele KW Lublin zdobywają najwyższy szczyt Europy – Mont Blanc (zdaniem niektórych naukowców najwyższym szczytem Europy jest Elbrus). W 2016 roku udało się to m.in. Marcinowi Kowalikowi razem z trójką znajomych. Zapraszamy do przeczytania jego relacji ze zdobycia tego szczytu a także z niestety nieudanej próby wejścia na Pitz Bernina. Zyczymy przyjemnej lektury:
“Jako, że zostałem mocno zmotywowany, aby napisać relację z ostatniego wyjazdu wakacyjnego na stronę klubową, w skrócie donoszę, iż byłem wraz z moją „górską” ekipą w Alpach. Co prawda mieliśmy być zupełnie gdzie indziej, w Kordylierze Białej, takie były plany, do realizacji których jednak nie doszło. Opiszę jak wyglądał wyjazd z mojego punktu widzenia, przy czym nie chcę tu bagatelizować roli żadnego z uczestników w realizacji wyjazdu i umniejszać satysfakcji płynącej ze wspólnie spędzonego czasu oraz wzajemnej życzliwości, a także koleżeńskiej pomocy, czyli tego co w górach jest niezwykle istotne, a co tworzy dobrze funkcjonujący zespół. A taki czteroosobowy zespół właśnie mieliśmy. Niemniej jednak jest to moja opowieść i skoncentruję się głównie na tym gdzie byłem i co widziałem.
Pitz Bernina
Za miejsce naszego działania wybraliśmy Alpy w rejonie Monte Rossy Pitz Bernina lub Mont Balnca w zależności od pogody. Byliśmy mobilni, wyprawa była realizowana przy pomocy samochodu, zaplanowana dość szybko, niemalże ad hoc. Po przestudiowaniu informacji i prognozy pogodowej, jako pierwszy cel wybraliśmy Piz Bernina, najdalej na wschód wysunięty alpejski czterotysięcznik, drogą od strony Szawjcarskiej. Początek drogi znajduje się nieopodal miejscowości Sant Moris, przy stacji kolejki Diavolezza. Po przespaniu się nieopodal na wypłaszczeniu ruszyliśmy do góry. Do schroniska Diavolezza położonego na blisko 3000 npm dotarliśmy popołudniu. Dalej idzie się w dół przez morenę i pole lodowcowe na wysokości 2700, gdzie rozłożyliśmy się obozem. Stąd droga wiedzie przez lodowce do schroniska Rifiugo Marco, a potem eksponowaną granią na sam wierzchołek. Pobudkę zrobiliśmy po godz. 1 w nocy, wyruszyliśmy dopiero koło 3. Początkowo po morenie, a następnie po stoku poruszaliśmy się w odstępach, a następnie na wypłaszczeniu związaliśmy się w 3 osobowy zespół. Niestety warunki pogodowe nie były zbyt korzystne. Niebo pokryte było ciężkimi chmurami, natomiast temperatura w ciągu całej nocy miała wartości dodatnie, śnieg topił się i zapadał pod nogami, prognoza sugerowała opady podczas dnia. W tej sytuacji, ponieważ dalsza droga zakładała trawers po bardzo stromym i zaśnieżonym lodowcu, natomiast nie była ona oczywista (nie odpowiadała dokładnie temu co napisano w przewodniku) stwarzając trudności w jej wyborze i konieczność wytyczania jej pomiędzy szczelinami, weszliśmy w fazę dojrzewania do decyzji odnośnie dalszej kontynuacji. Szczyt i droga nie są szczególnie popularne, toteż byliśmy jedynym zespołem, bez możliwości poruszania się po śladach, czy skonsultowania, zdani sami na siebie. Byliśmy wypoczęci i mieliśmy ochotę iść, kluczyliśmy w poszukiwaniu śladu dalszej drogi, również na GPSie, z drugiej strony zdawaliśmy sobie sprawę, że wraz z nadejściem dnia temperatura jeszcze podwyższy się stwarzając problemy z pokonywaniem szczelin i niebezpieczeństwo obsunięcia się wraz ze śniegiem podczas trawersu stromego lodowca w trakcie podejścia, czy też jeszcze bardziej powrotu w godzinach popołudniowych. W tej sytuacji pewnie poszlibyśmy jeszcze trochę wyżej i się wrócili, jednak ponieważ natrafiliśmy na problem z właściwym przebiegiem drogi, po dłuższym jej poszukiwaniu oraz dyskusjach odnośnie przebiegu, ze względu na wynikającą z tego stratę czasu, zgodziliśmy się na odwrót z wysokości około 3100m npm. Wiedzieliśmy, że dalsza jej kontynuacja będzie za chwilę i tak przerwana. Szliśmy powoli, tak aby mieć jak najwięcej przyjemności z przebywania w pięknych okolicznościach przyrody. Zaczynał się poranek, kluczyliśmy omijając szczeliny i fragmenty skalne, podziwiając przy okazji odsłaniające się widoki, jednak konsekwentnie kierowaliśmy się w kierunku bazy. Później, gdy obserwowałem ślad z GPSa w domu na komputerze, o wiele łatwiej mi było osądzić przebieg drogi niż na miejscu. Zbyt słabo przygotowaliśmy się do jej przebiegu, natomiast jej wyznaczenie na małym ekranie GPSu, a nie na dużym monitorze komputera było czasochłonne i właściwie skazane na niepowodzenie. Zawiódł również przewodnik, któremu zaufaliśmy. Mimo wszystko myślę, iż przy sprzyjających warunkach pogodowych osiągnęlibyśmy wierzchołek. Z drugiej strony nawet zaplanowany marsz wprost do celu w tych warunkach był zbyt ryzykowny i w przypadku jakiegoś wypadku bylibyśmy osądzani o lekkomyślność. Pierwsze wyjście i wstęp do aklimatyzacji był już za nami. Dalszy dzień wbrew prognozie był do połowy słoneczny, a następnie pochmurny, lecz zgodnie z nią ciepły. Ciesząc się z tego, że nie musimy w takich warunkach trawersować rozległego i stromego lodowca oraz zapadając się w śnieżniej breji forsować jego szczelin, utwierdziliśmy się w słuszności decyzji o odwrocie.
Mont Blanc
Ponieważ prognozy pogody w rejonie Monta Rossy nie były zbyt optymistyczne, natomiast całkiem dobre w rejonie Mont Blanca postanowiliśmy skierować się do Francji. Szwajcarskie czterotysięczniki pozostawiliśmy na później. Decyzja była bardzo dobra, gdyż rzeczywiście trafiliśmy na bardzo słoneczny okres z ujemnymi temperaturami w nocy. Był to idealny czas na zdobywanie szczytu, toteż na drodze było tłumnie. Droga klasyczna rozpoczyna się z okolicach Charmonix poprzez schronisko Tete Rousse na 3150 m npm i schronisko Gouter. Normalnie atak szczytowy rozpoczynać się powinien właśnie ze schroniska Gouter na wysokości 4000 m npm. Jednak w obecnych czasach taka opcja jest niezwykle utrudniona. Miejsce w schronisku należy rezerwować w ciemno (bez informacji o pogodzie) na wiele tygodni przed wyjazdem. Poza tym jest drogo. Rozbijać namiotów nie można w całym masywie Mont Blanca z wyjątkiem pola przy schronisku Tete Rousse. Czyli w praktyce aby dotrzeć na szczyt Mont Blanca (4808 m npm) musimy z Tete Rouse 1600 m w pionie przejść jednym ciągiem. Samochód zostawiliśmy na campingu w Les Housches (około 990 m npm.) i po godz. 11 wyruszyliśmy na szlak. Do pokonania do pierwszego obozu mieliśmy ponad 2000 m w górę. Szliśmy w pełnym słońcu, narzekając na upał. Ja obficie pociłem się w takich warunkach i droga była dla mnie dość uciążliwa. Na dłuższy odpoczynek zatrzymaliśmy się dopiero na wypłaszczeniu Bellevue (1700 m npm.). Dalej ruszyliśmy szlakiem znaczonym, na którym pojawiły się informację o jego dużej trudności. I po chwili rzeczywiście zrobiło się bardzo stromo, a marsz z pełnymi plecakami zaczął powodować ból w łydkach. Jak się potem okazało znakowany szlak prowadzi poprzez lokalne wzniesienie, które można ominąć podążając po wypłaszczeniu nieopodal toru kolei górskiej. Dalej drogę można też ułatwiać sobie (mimo widocznego zakazu ogłoszonego na tablicach) podchodząc torem kolei aż do Nid d’Aigle na wysokość 2360 m npm. Spora część zdobywców Mont Blanca korzysta z kolei w obie strony od samego dołu, znacznie ułatwiając sobie wejście, lub choć podążając torowiskiem kolejki piechotą. My poszliśmy piechotą, ale legalnie, znakowanym szlakiem pierwszych zdobywców, ścieżką trawersującą pomiędzy skałami, ubezpieczoną linami i drabinkami. Poruszaliśmy się nią na wysokość 2750 m npm. Tu pogoda popsuła się i przed deszczem ukryliśmy się w schronie De Rognes. W między czasie zdałem sobie sprawę z wycieńczenia jakie doznał mój organizm. Pociłem się bardziej obficie niż pozostali, czułem zmęczenie wynikające z odwodnienia. Niestety wodę w pobliżu uzyskać można jedynie z roztopionego śniegu lodowcowego. Zaproponowałem abyśmy zostali pod dachem zamiast piąć się do schroniska Tete Rousse, czyli jakieś 450-500 m wyżej, a była już 17. Jakoś udało przekonać wszystkich i rozłożyliśmy się wewnątrz budynku. Wieczór spędzamy na topieniu śniegu, uzupełnianiu płynów i przyjmowaniu posiłków. Już teraz wiem ile trudu oszczędzają sobie ci, którzy korzystają z kolei. Aklimatyzacyjnie z pewnością gorzej, jednak biorąc pod uwagę wycieczenie przez marsz w upale pozwala to na o wiele łatwiejszy atak szczytowy w kolejnych dniach. Korzystniejszą opcją byłoby pewnie również rozpoczęcie drogi we wczesnych godzinach porannych, tak by uniknąć spiekoty. Wstajemy więc z samego rana, a wyjść udaje się o 8.30. Droga do schroniska Tete Rouse przebiegła w tych warunkach sprawnie i około 10 mieliśmy rozłożone namioty. Ponieważ czasu było wiele ruszyliśmy niezwłocznie na wyjście aklimatyzacyjne do Goutera. Jest to najbardziej trudny odcinek drogi na Mont Blanca, jednocześnie najbardziej niebezpieczny. Ludzie giną tu niezależnie od doświadczenia górskiego i umiejętności. Największym wrogiem są spadające kamienie. Szczególnie trawers żlebu Grand Couloir, zwanego również potocznie kuluarem staczających się kamieni lub żlebem śmierci, jest miejscem wielu wypadków. Co jakiś czas, czego każdy jest się świadkiem podczas wycieczki, toczą się przez niego kamienie, bloki skalne, bryły lodowe a także ponoć niekiedy lawiny śnieżne. Częstotliwość obrywów zależy od temperatury i nasłonecznienia. Ponad żlebem znajduje się stalowa lina, umieszczona dość wysoko – należy mieć długą lonżę z liny aby się w nią wpiąć. Korzystają z niej najczęściej przewodnicy, pozostali wspinacze trawersują, tak jak i my ten żleb bez wpinania się. Lina chroni przed upadkiem w przepaść poniżej żlebu w przypadku trafienia mniejszymi kamieniami, nie daje gwarancji przeżycia bombardowania przez duże skały. Widzieliśmy opadające wielkości taboretu. Lecą też „telewizory”, a czasem „lodówki”. Żleb pokonywać należy po obserwacji z za skały, pojedynczo, szybko i bez zatrzymywania się, w momencie gdy kamienie nie lecą. Czasami ludzie są zatrzymywani podczas przejścia okrzykami oczekujących, którzy z daleka widzą tor spadających kamieni – mają wówczas z pewnością skok adrenaliny. Nachylenie ścian w tym miejscu to ponoć 48 stopni, długość trawersu 50m. Potem do góry wspina się skalnym grzbietem, co jakiś czas ubezpieczonym stalowymi linami. Początkowo wpinaliśmy się lonżą w te liny, potem jednak zrezygnowaliśmy z tego. Wejście na górę zajęło mi ponad 2 godziny. Droga uczęszczana jest intensywnie i w trudniejszych miejscach tworzą się zatory. Sporo jest tu przewodników z klientami prowadzonymi na krótkiej linie, opuszczanymi w dół na niej i wciąganymi do góry. W schronisku uderzyła nas fala entuzjazmu, tak iż chcieliśmy od razu zdobywać wierzchołek i nawet udaliśmy się w jego kierunku. Jednak po chwili zreflektowaliśmy się i zawróciliśmy do obozu. Zejście bez zmęczenia przebiegało sprawnie i szybko. Najwięcej czasu zajęło nam przejście przez kuluar Grand Couloir. Przed 15 byliśmy już w namiotach. Tymczasem moje wyjście na atak stanęło pod znakiem zapytania. Jeszcze uprzedniej nocy zorientowałem się, iż zgubiłem czołówkę. Musiało się to stać na wcześniejszym biwaku, albo podczas przepakowywania. Chłopaki byli mocno zdeterminowani aby ruszać w godzinach nocnych. Maszerowanie po eksponowanym terenie w nocy bez czołówki nie napawało mnie entuzjazmem. Niemniej jednak postanowiłem spróbować. Pobudkę zrobiliśmy o 1 i o 2.10, po przyjęciu śniadania ruszyliśmy do góry. Drogę znaliśmy z dnia poprzedniego, toteż wiedzieliśmy iż droga do Goutera nie wymaga zakładania raków i używania czekana, nie ma również konieczności wpinania się w liny asekuracyjne. Co chwila Tomek oświetlał mi drogę z góry, natomiast światło z tyłu miałem od Janusza. Przede wszystkim musiałem uważać czego się łapię, aby nie zrzucać w dół kamieni. Wyprzedziliśmy wszystkich, kto tam był na drodze, i dość szybko oddaliliśmy się od świateł innych wspinaczy, szło nam dość sprawnie. Nie przemilczę tu faktu, że regularnie zaniedbuję treningi kondycyjne i przy chłopakach, którzy postanowili gonić do góry szybkim tempem, miałem suche płuca. Niemniej jak chciałem mieć światło, to musiałem jakoś nadążać w tym tempie. Tak dotarliśmy na wypłaszczenie pozostawiając innych w dużej odległości, jeszcze przed schroniskiem Gouter, z którego akurat w drogę wyruszyły rozświetlone węże przewodników spiętych linami ze swoimi klientami. My musieliśmy uzupełnić płyny, zjeść batony i założyć raki. Tomek z Januszem spięli się liną. Zajęło nam to trochę czasu, podczas którego wspinacze z Gutera oddalili się dość znacznie, ale z dołu nikt jeszcze do nas nie dotarł. W międzyczasie zaczęło świtać, a kontynuacja bez czołówki okazała się możliwa. Chłopaki we dwóch ruszyli na wyścig zostawiając mnie w tyle, a ja już wolniej ruszyłem za nimi. Minąłem schronisko, nadrobiłem dystans do ostatnich wspinaczy z Goutera i powoli zacząłem ich mijać. Tak dotarłem do schronu Vallot. Przy nim trwała akcja ratunkowa, alpiniści zostali zaskoczeni przez burzę na drodze wspinaczkowej o większej trudności. Jakoś udało im się dotrzeć do szczytu, a potem do schronu, a następnie doczekać rana, wówczas przyleciał po nich helikopter. Zabrał ich tuż przed moim dotarciem pod schron. Poranek był dość chłodny, wszedłem więc do środka aby zjeść batony, ogrzać się i trochę odpocząć. Zacząłem odczuwać już zmęczenie i wysokość. W schronie teoretycznie nie wolno nocować, jest to ponoć surowo karane, nawet jeżeli ktoś zostanie złapany z karimatą powyżej Goutera. Pomimo tego jest on jednak wykorzystywane jako obóz do ataku, bądź odpoczynku po nim przez bardzo wielu. W środku był tłum ludzi rozłożonych w kurzu i błocie na karimatach. Ci mniej szczęśliwi przetrwali noc w kuckach. Ze schroniska jest niecałe 400 m do góry do wierzchołka, toteż można na niego wejść powoli, bez pośpiechu. W sytuacji, gdy biwakowanie pod Guterem zostało zabronione ta opcja kusi. Po chwili, zmęczony tłumem ruszam w dalszą drogę. Jest już pełny dzień. Po drodze już co jakiś czas musiałem stawać aby uspokoić oddech. Na szczycie byłem o 7.54 jak wskazuje mój GPS. Droga do dołu, bez pośpiechu i już nie tak żwawo. Czuło się zmęczenie, również zejście z Goutera to Tette Rose, zajęło więcej czasu niż poprzedniego dnia. Człowiek zmęczony, nie ryzykuje tak ruchami i stara się poruszać bardziej bezpiecznie. Po zejściu i chwili odpoczynku na liofila zwinęliśmy namioty i ruszyliśmy do dołu. Zatrzymaliśmy się w schronie De Rognes, choć ja miałem nadzieję, że pójdziemy już na sam dół do campingu. Schodzić zaczęliśmy jeszcze przed nastaniem świtu aby uniknąć spiekoty. Tym razem korzystając z wczesnej pory schodziliśmy wzdłuż torów kolejki zębatej. To był najbardziej dla mnie tragiczny odcinek. Zbyt słabo zasznurowałem buty, w których czubki na stromym, żwirowym, niewygodnym zejściu napierały moje stopy. Zanim zdążyłem to poprawić uraz był na tyle silny, że paznokcie na dużych palcach wykazywały tendencję do zejścia i jeszcze wciąż mam po tym pamiątkę, powoli odrastają. Szczęścia nie mieliśmy w dalszej części wyjazdu. Zamiast do Zermatt trafiliśmy na lawetę do Polski. Dramat rozegrał się tuż pod Mont Blanc. Zanim zdążyliśmy cokolwiek ujechać, samochód zagotował się i następnie wymagał naprawy. Dalszą część urlopu spędziliśmy trochę na Jurze, a częściowo w Tatrach. W oczekiwaniu na lawetę pospacerowaliśmy po okolicach Charmonix. Może to i lepiej dla mnie biorąc pod uwagę stan moich paznokci. Tak to czasami jest, że wszystko co się zaplanowało bierze w łeb i trzeba jechać innymi torami. W sumie nie było najgorzej, udało się nam wejść choć na Mont Blanca i to w dobrej pogodzie, a z góry mieliśmy piękną panoramę. Wyciągnęliśmy też kilka wniosków na przyszłość, a przecież naukę na własnej skórze najlepiej się pamięta.”
Tekst: Marcin Kowalik
Zdjęcia: uczestnicy wyjazdu